1 września 2011

25. Dvacátýpátého. Ich maleńki świat.

Całkiem niedawno odnowioną nawierzchnię asfaltową przecinają delikatnie wzdłuż metalowe pasy torów tramwajowych. Gdyby nie świadomość, że to niemożliwe, dałbym wiarę, że gdzieś pod koniec ulicy zlewają się w jeden tor.
Co jakiś czas przejeżdża nimi tramwaj turkocząc głośno ale przyjemnie. Spod kół wydobywa się delikatny szum i skrzypienie tarcia metalu o metal.
Nad torami zwisają wysoko metalowe żurawie lamp ulicznych, zakończone pomarańczową, jasno świecącą łezką. Ich światła rozproszone po całej ulicy wieczorami dają uczucie przytulności ulicy.
Tuż pod lampami rozpościera się zielony świat konarów robinii akacjowych. Zaglądają one w niektóre okna, nie przycinane miesiącami obdrapują delikatnie poszarzałe tynki kamienic wieńczących brzegi ulicy, na której nieustannie toczy się życie w wydaniu, którego nie można się spodziewać.
Na przystankach tramwajowych po obu stronach ulicy tłoczą się nieustannie małe grupki ludzi oczekujących na przyjazd metalowego składu. Czekają na pieszczotliwe skrzypienie i piski kół wagonów i piszczenie sygnalizatorów przy zamykaniu drzwi. Zawiezie ich gdzieś do innego świata, daleko od tej ulicy i przyjemnie dziwnego zgiełku jaki na niej panuje.
Między pasażerami rozproszonymi na chodniku przemykają postaci. Facet z głową w procentach i gitarą w futerale przewieszoną przez ramię sunie między krawężnikami próbując wejść na jeden z nich i dostać się na połacie chodnika by móc bezpiecznie dotrzeć do celu. Być może w domu czekają na niego spragnione muzyki dzieci, a być może tej nocy zagra do Księżyca o ile w ogóle trafi w jakąkolwiek strunę.
Pod jedną z Robinii akacjowych zatrzymała się jakiś czas wcześniej ciemna furgonetka. Wokół niej krząta się 3-4 mężczyzn ubranych w robocze spodnie i bluzy. Co rusz jakaś osoba podchodzi do nich i prosi o otworzenie tylnych drzwi samochodu, skąd wyciągają fragmenty mebli. Szuflady, półki, drzwiczki. Przypomina to trochę garażową wyprzedaż, ale jest na tyle fascynujące w swej oprawie, że trudno oderwać od tego wzrok. Nagle zza furgona wyłaniają się (być może) matka z córką. Obie niosą w rękach po szufladzie. Białe fronty rzucają się w oczy z daleka mimo późnej pory i panującego już mroku. Wyglądają jakby niosły ze sobą walizki napakowane niezidentyfikowaną zawartością. Jakby wybierały się w podróż do krainy komód i szaf. Może właśnie takich szuflad im brakowało do kolekcji szufladowej. Zatrzymują się na przystanku koło mnie.
Dopiero wtedy zauważam, że pod słupem z rozkładem jazdy na czarnej walizce w białe kwiaty siedzi dziewczyna. Ubrana w zwiewną ciemną sukienkę również w białe kwiaty wygląda jakby stanowiła jedno ciało z walizką na której siedzi. Może też kupiła coś w ciemnej furgonetce. A może właśnie się przeprowadza lub wyjeżdża. W jej uszach zagościły ciemne maleńkie słuchawki, z których dobiegała delikatna nuta, ledwo słyszalna, piskliwa trochę. Tuż obok przemknęła kobieta w czarnym swetrze. Blada twarz wskazywała na brak specjalnie częstego kontaktu ze słońcem, a podkrążone oczy brak snu. Być może bił ja małżonek lub konkubent - instytucja nader częsta w owych okolicach. A może zwyczajnie była pijaczką. Procenty ulatniały się z każdym jej krokiem i trudno oszacować czy to perfumy wzmacniane alkoholem czy alkohol maskowany perfumami.
Od horyzontu gdzie cztery tory zbiegały się w jeden zbliżały się trzy różnej wielkości sylwetki. Jedna wysoka i sucha, niejaki szkieletor ze smukła długa twarzą. Już z daleka widać było koszulkę polo wiszącą na kościach jak na wieszaku i spodenki tak krótkie, że odległość ich końca do kolan była prawie taka jak kolan do kostek na których zaczynały się sportowe buty na piankowej podeszwie. Facet, chłopak, drech jakiś. Tuż obok niego szedł niższy, pucułowaty w długich spodniach i bluzie z kapturem. Dopiero z bliska widać było, że spodnie są ortalionowe a bluza ma kolor bordo i ogromny nadruk na piersi w kształcie okręgu z jakimiś pstrokatymi szlaczkami. Trzeci był z nich wszystkich najbardziej intratny i ułożony. Mimo dresowych spodni i bluzy z kapturem wyglądał na takiego, który nie szczędzi na dbanie o siebie. Musiał mieć jednak na koncie jakieś porachunki lub wypadek, bo przez połowę jego lewej strony głowy przedzierała się przez włosy szrama blizny po rozciętej kiedyś skórze.
W przeciwnym do nich kierunku zza moich pleców wyłoniła się kolejno cała rodzina. Matka niosła w rękach materac do łóżka, (zapewne) córka 3 puchowe poduszki, (pewnie) syn rulon kołdry w niebieskie kwiaty, a tuż za nim sunęło dwóch mężczyzn (ojciec i szwagier - kolejna ważna i częsta instytucja w tych okolicach) niosących po dwie na łebka ściany łóżka piętrowego. Jasne drewno stukało rytmicznie o siebie z każdym ich krokiem, roznosząc głuchy stukot pomiędzy kamienicami.
W ogromnym krzaku tuż za przystankiem jakiś totalnie pijany mężczyzna próbował zmierzyć się ze swoją fizjologią i grawitacją, ale skutecznie powstrzymywał go od walki zwyczajny suwak w rozporku. Na nieszczęście moje i współpasażerów, bo facet nie przejmując się tym faktem, rozluźnił mięśnie wbrew rozsądkowi tuż przed tramwajem, który właśnie przyjechał na przystanek. Zapach uryny towarzyszył nam jeszcze przez jakiś czas w drodze, kiedy uciekaliśmy wszyscy z tego tajemniczego świata ulicy Stalowej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz