17 grudnia 2011

91. Dziewięćdziesiąty pierwszy. Trudne powroty.

-O tak! Powroty są zawsze trudne panie doktorze - Hanka westchnęła rozciągnięta na czerwonej, skórzanej kozetce ustawionej w mrocznym gabinecie swojego terapeuty. Przytłumione delikatne światło rzucało blask na soczysto-zieloną ścianę pomalowaną na pierwszy rzut oka niechlujnie, zupełnie jakby malarz odwalał fuszerę po spożyciu całej flachy. Ale efekt mazanych pasów, raz ciemniejszych, raz jaśniejszych był zamierzony. Kiedyś Hanka nawet dociekała sensu tej tragedii malarskiej - to jest imitacja zielonej łąki, na której trawa nie jest nigdy jednolicie zielona, a mimo to uspokaja swoją głębią koloru - wyjaśnił jej wtedy terapeuta.

-Dlaczego uważasz, że powroty są trudne? - facet siedzący w wezgłowiu kozetki dopytywał Hankę jakby był realnie zainteresowany tym co powie. Był, bo Hanka jako jedna z jego nielicznych pacjentek - a praktykę terapeuty prowadził od niedawna - dostarczała mu nie tylko materiału do pracy opowiadając o swoich problemach, ale przede wszystkim poważnej dawki humoru. Nie miała nic przeciwko, jeśli zaśmiał się z tego co mu mówi - było jej nawet wygodniej opowiadać, bo wiedziała, że nie siedzi przed nią słup soli.
Podobał jej się. Dostała jego numer od koleżanki ze studiów - podobno razem studiowali, choć Hanka szczerze wątpiła w prawdziwość tego studiowania i łatwiej jej było przyjąć wersję, że uskuteczniali łozkową ekwilibrystykę.
Sama miała na niego nie raz ochotę. Przychodziła do niego zawsze odstawiona jak na randkę, bo w głębi duszy wierzyła, że może któregoś dnia terapia będzie miała charakter bardziej dosadny niż samo gadanie. Ale niestety pan doktor, mimo swojej ogromnej wyrozumiałości i otwartości, przestrzegał zasad etyki pracy i o seksie mowy nie było. Chyba, że po sesji terapeutycznej.

-No wiesz, powroty zawsze wiążą się moim zdaniem z elementem pogodzenia się z popełnionymi błędami i uświadomieniem sobie, że dobrze nie było, ale może być lepiej. Pod warunkiem oczywiście, że pamięta się co było nie tak - puściła wodze fantazji rozciągając się jak kocica.
-To ciekawe. Co masz na myśli?
-Ostatni wypad z moją siostrą.
-Byłyście na imprezie?
-W oficjalnej wersji tak.
-A nieoficjalnej? - zainteresował się terapeuta.
-Pewnie byłyśmy, ale pamiętam szczątkowe momenty - zaśmiała się - generalnie pamiętam fioletowe i czerwone światła przy barze w "BuffloClub" i później kilka scenek. To było trudne. To był ogromny wysiłek z mojej strony, żeby sobie to przypomnieć - wyjaśniła.
-Czy ta impreza miała za zadanie Cię rozerwać?
-W pewnym sensie. Ale na pewno nie rozerwała Dawida i jego męża. Obudziłam ich - skruszona zawiesila głos.
-To znaczy - drążył temat - oni nie byli z wami na imprezie?
-Nie. Marta wyciągnęła mnie na balety. Był ładny wieczór, ciepły jak na jesień - zaczęła opowiadać - kurcze no wiesz, piątek i te sprawy, ja styrana po całym tygodniu, Karol na wyjeździe w Belgii, dzieciaki u babci a ja sama w chacie, więc poszłam. No ale wróciłam inną trasą, bo było mi bliżej.

Coś mu się śniło, bo kręcił się niemiłosiernie po całym łóżku jęcząc coś pod nosem. Jedynym ratunkiem, by zostać strąconym kopniakiem w przepaść za łóżkiem było przytulenie go i powolne uspokojenie. Tak tez zrobiłem.
-To tylko sen kochanie - wtuliłem się w Dawida od tyłu i szepnąłem do ucha. Uspokoił się, mruknął i zasnął na nowo.
Zza okna niósł się delikatny szum ulicy. Padał deszcz, który powodował, że każdy przejeżdżający samochód szumiał bardziej niż na sucho. Podłogę sypialni oświetlało delikatne światło lampek "antypotykaczek".

-Pan się tu zatrzyma - wycedziła przez zęby do taksiarza. Wręczyła mu plik banknotów i wysiadła z taksówki.
-Oho! Ziemia zmienia bieguny - pomyślała i runęła jak długa na chodnik. Usiadła.
-Za dużo proszę pani - taksiarz wysiadł za nią z plikiem pieniędzy.
-Taaaa, taaaa jach zię szłowiech napijeee to jusz wtdy  wieee, sze za duszo.... - wyjaśniła siedząc na krawężniku.
-Za dużo mi pani dała. Proszę iść do domu.

Siedziała chwilę moknąc. Jej jeansowe spodnie chłonęły wilgoć z zimnego chodnika zmieniając się powoli w mokre wspomnienie o wygodnych spodniach.
Wstała.
Do drzwi od klatki, w której czekało na nią zbawienne mieszkanie jej przyjaciół dzieliło ją kilka metrów, które pokonała nieznanym sobie sposobem utrzymywania pionu z użyciem wszelkiego rodzaju środków pomocy doraźnej - słupa, drzewa, ręki prawej lub lewej. Stała na nogach utrzymując stały kąt pomiędzy udami - był zdecydowanie rozwarty. Gdyby mogła, palcami stóp zrolowałaby chodnik oby tylko dodatkowo utrzymać pion. Wiatr wiał zdecydowanie za mocno.
Miała przed oczami czarny kwadrat tajemniczo wciśnięty w ścianę bloku. Mrugał na nim zbyt zielony jak na ta porę dnia kursor a podświetlane na zielono cyferki otoczone okrągłymi dziurkami dla lepszego trafienia w nie, kusiły - Dotknij też mnie!
Podjęła próbę - 2.... chwila zastanowienia - 2... i omylnie 3. Ciach. Ni chu chu. Jeszcze raz.

Z błogiego snu wyrwał mnie przeraźliwy dzwonek telefonu.
-Jesu! - syknąłem odskoczywszy od ciepłego ciała, które obejmowałem - dlaczego ja nie wyłączyłem telefonu - szybka myśl przeleciała mi przez głowę.
-Halo?
-Szy muchbyśśś mi ofoszyś dźwi? Nieee mokę sobie daś radfy...
-Hanka? Czekaj już schodzę - zaskoczony zwlokłem się z łóżka. Znała przecież kod do naszego mieszkania, dlaczego nie weszła po prostu - pomyślałem.

Złapałem za klamkę i pchnąłem drzwi od klatki. Na zewnątrz pustka.
-Hanka - wyjrzałem za drzwi - jesteś tu?
-Tiaa, nie mogłam sobie dać rady z domofonem, no zobacz - wyciągnęła w moją stronę rękę. Trzymała w niej telefon wyświetlaczem oślepiając mnie - zobacz nie działa.
-Hanka, kochanie to jest telefon a nie domofon - wyjaśniłem łapiąc ja by nie wywinęła orła. Trzymała się cudem na nogach.
-Boszszs faktycznie - zamyśliła się - to w takim razie z kim gadałam przez domofon? - spojrzała na mnie pytająco oczekując, że uchylę jej rąbka tajemnicy.
Spojrzałem na domofon. Migał na nim numer naszych sąsiadów - kurde no to stara będzie piłować mordę jutro - pomyślałem szybko mając na uwadze sąsiadkę - wiekową staruszkę.
-Nie wiem kochanie z kim rozmawiałaś prze domofon ale w telefonie wykręciłaś numer chyba do samego pana boga - uśmiechnąłem się patrząc na wyświetlacz komórki - ciąg matematyczny powtarzających się cyferek świadczył o wielokrotnych próbach zadzwonienia do naszego mieszkania, do Marty i do Dawida. Ale jakim cudem do cholery udało się jej zadzwonić na moją komórkę - myśl była tak błyskotliwa, że prawie niemożliwe stało się to w jednej chwili.
-Chodź dziecko na górę. Skułaś się jak szpadel - wprowadziłem Hankę do mieszkania.

11 grudnia 2011

90. Dziewięćdziesiąty. Hanka i wyrok 1.

"Niniejszym ogłaszam Was mężem i żoną..." - w głowie Hanki zabrzmiał głos odległych wspomnień, kiedy wraz z Robertem stali na ślubnym kobiercu przyrzekając sobie dozgonną miłość, wierność i uczciwość małżeńską, oraz że się nie puszczą aż do śmierci.... że się nie podpuszczą aż do śmierci.... że sobie nie odpuszczą aż do śmierci...
-Kurwa! - syknęła pod nosem - Że się nie... co? Cholera co za brednie - jęknęła.
-Hanka? Wszystko w porządku? - Marta zaniepokoiła się zachowaniem siostry.
-Tam jest jak? Że się nie podpuszczą czy nie puszczą aż do śmierci? - patrzyła na Martę pytającym wzrokiem jakby jej siostra była co najmniej wyrocznią Delficką. Ale chyba bez odpowiedzi, a przynajmniej sensownej, takiej jakiej Hanka właśnie oczekiwała.
-Hanka, sędzia ogłasza za chwilę orzeczenie. Skup się kobieto na rozprawie - próbowała postawić siostrę do pionu - o czym ty myślisz?
-Oj na wspominki mnie wzięło. Patrz no, cholera przyrzekał mi podpuchę - uśmiechnęła się Hanka, kiedy na salę ponownie wszedł orszak sędziowski.
-Niniejszym ogłaszam - zagrzmiał głos starego, kurduplowatego sędziego z kozią bródką, która wyglądała jak przyklejony do brody kawałek lisiego futra - że uznaję Państwa - za męża i żonę - w głowie Hanki ponownie zagrzmiały fanfary a w niebo wzleciały białe gołębie i oklaski poniosły się po kaplicy, welon powiewał nad śnieżnobiałym trenem sukni ślubnej, w której ledwie dysząca od uścisku gorsetu Hanka, przemierzała zimne wnętrze kaplicy, by wydostać się na zewnątrz, by dostać w twarz pociskiem z ryżu i mozolnie zbierać z brukowanego chodnika przed kaplicą, złote monety o nominale od 1 do 5 groszy, szła by chłonąć chwilę nowego życia u boku swojego, własnego męża, póki jej młotek sędziowski nie zbudził - rozprawę uznaję za zakończoną. Dziękuję, można się rozejść - ostatnie słowa karła z brodą brzmiały jak podziękowanie za wspólne sranie.
-No to jesteś ustawiona na całe życie kochana - Marta pocieszała siostrę, która myślami dalej błądziła po nawach katedry - Hanka? Jesteś tam czy porwali Cię kosmici? - upewniała się, że nie mówi do pustej czaszki.
-Yyy.... co? Jestem, jestem. A jaki jest wyrok? - zapytała bezwiednie, choć w jej mózgu telepały się rozważania nad sensem rzucania monet młodej parze - przecież się człowiek namęczy, żeby to pozbierać, a uzbiera ledwie dychę - myślała.
-Co ty? Nieprzytomna jesteś?
-Ślub mi się przypomniał. Adekwatny do wyroku tylko nie w tę stronę - wyjaśniła półszeptem.


9 grudnia 2011

89. Osiemdziesiąty dziewiąty. Hanka rzuca 1.

-Gdzie one kurwa są. Ja pierdolę, nie wytrzymam. Oszaleje zaraz na piździcę albo dostanę jebolca pipy - gorączkowała się po cichu Hanka siedząc z głową w szafce pod zlewem kuchennym. Szurała czymś.
-Mamo co robisz? - Sylwek zaciekawiony stał i patrzył na kuper matki wystający zza otwartych drzwiczek szafki.
Jeb! Impet z jakim przyfasoliła od spodu w zlew kuchenny przewrócił w nim stojące szklanki po kolacji z chłopakami i narobił łomotu jakby się miała zaraz żenić. Wystraszyła się.
-Nic dziecko, szukam - wyjaśniła krótko z łomoczącym sercem w piersi - dlaczego ty jeszcze nie śpisz? Znów garderobiany potwór wylazł z szafy czy siusiu? - dopytywała z głębi podzlewowej syna, który dygocąc nieco z zimna, stał boso w samej pidżamie na kuchennej marmurowej podłodze.
-Nieee - wyjaśnił leniwie - szuranie mnie zbudziło. Myślałem, że to myszy.
-Szuranie? - Hanka wychyliła głowę zza drzwiczek - Aaaa! Ojej! Obudziłam Cię?
-No.
-Dlaczego ty nie masz kapci na nogach? Do łóżka marsz! - zaordynowała i wskazała palcem kierunek w którym powinien się udać Sylwek.
-A co ty tam szukasz w tym koszu?
-Nic. Zgubiłam coś.
-A nie możesz tego poszukać rano? Nie znam się na zegarku jeszcze ale jest chyba już bardzo późno wiesz? - oświecił matkę i uśmiechnął się.
-Ta? Co ty nie powiesz gnojku. Do łóżka marsz! - załapała syna za ramię i zaprowadziła do pokoju - Jest po drugiej a ty jutro idziesz do przedszkola - wyjaśniał zakrywając go kołdrą i całując w czoło.

Wróciła do kuchni.
W rozgrzebanym po brzegi kuble na śmieci dostrzegła skrawek swojego celu poszukiwań. I oto nastała wiekuista światłość, rozpromieniły się wszelkie myśli Hanki i głosy anielskie zabrzmiały na całą kuchnię, a przynajmniej w Hanki głowie, bo oto dostrzegła w kuble pudełko fajek. Pudełko, które jeszcze dwa dni wcześniej cisnęła z impetem do kosza, czyniąc tym samym mocne postanowienie poprawy, zrzekłszy się brzemienia palaczki.
Stała teraz i patrzyła w śmietnik jak w studnię marzeń lub obraz objawienia. Gęba się jej rozjechała w uśmiechu i nie czekając ani chwili dłużej dopadła do kubła jak wygłodniała żulerka z ulicy.
-Jestem uratowana - syknęła pod nosem łapczywie wydobywając z kosza pudełko fajek - Oj kurwa. Pogniecione - zmartwiła się - ale może fajki nie ucierpiały - promień nadziei rozświetlił jej lica.
-Kurwa! - syknęła - jednak zgniecione - wyciągnęła zwłoki dwóch papierosów z pudełka.
Jeden pęknięty był wzdłuż na skutek miażdżącej siły hankowej dłoni, a od drugiego odpadł filtr zabierając ze sobą spory kawałek bibułki utrzymującej tytoń w miejscu. Więcej fajek nie było.
-Nic to, alleluja, nie takie się paliło w szkole. Zaraz was zreanimuję - wypaliła żartobliwie do papierosów,  które delikatnie położyła na kuchennym stole.
-Choć cholera bez filtra to jak Popularne albo Radomskie. Matko stare niedobre czasy - skrzywiła się na samą myśl palenia fajek bez filtra. - Dobra, trudno - zaryzykowała - jak nie zajaram to nie zasnę.
Próbowała przez chwilę wcisnąć nieco więcej tytoniu z jednej fajki do drugiej czyniąc tym samym coś w rodzaju składaka papierosowego, ale niestety obie fajki wyzionęły w jednej chwili ducha rozpadając się całkowicie. Tytoń rozsypał się po stole.
-Fak! - zaklęła - no i co ja teraz zrobię - zamyśliła się i wysunęła szufladę, w której zwykle chowała swoje kuchenne szpargały z zeszytem z przepisami włącznie.
Wyrwała z niego jedną kartkę i usypała na niej pospiesznie ścieżkę z zebranego ze stołu tytoniu.
-Będzie jak w szkole ale trudno.
Oderwała nadmiar papieru i skręciła szluga jak zawodowiec oblizując końcówkę papieru by się jakoś skleiła z resztą papieru. Zakręciła końce jak cukierek i odpaliła zapalniczkę, którą podłożywszy pod koniec szluga roznieciła mały płomień na końcu zawiniątka.
Zwęglający się papier wysłał w powietrze dymek o zapachu spalenizny a żarzące się kawałki tytoniu zaczynały pachnieć papierosem.
-Mmmm - zaciągnęła się i po chwili głośno zakaszlała - Maaaaatko jaka ohyda - skrzywiła się odstawiając fajkę od ust - smakuje jak bym słomę paliła. Z czego się teraz kurwa papier robi? - zamyśliła się patrząc badawczo na kawałek papieru.
-Dobra. Kobieto, kij z tym. Walić to. Mniam mniam blee - uśmiechnęła się  i znów pociągnęła dymka - zjaram do połowy a jutro kupię kolejną paczkę.

6 grudnia 2011

88. Osiemdziesiąty ósmy. ZEN vs. Hanka

-Na co ona mnie znów namówiła. Kurwa, będę cały wieczór grzebać w piachu. Co to ja grabarz jestem, czy jakaś grabarzowa? Cholera nawet nie wiem jak się nazywa po polsku żona grabarza. Choć to oni taki zawód mają, że kij ich wie, może to flaszka a może łopata. Czy teraz przypadkiem grobów nie kopie się jaką minikoparką rodem z firmy CAT albo jakiejś Husquarny? Zresztą nie wiem. Ostatni raz grzebałam w piachu jak mi chomik zdechł. Byłam wtedy dziewczynką. Mniejszą niż wtedy kiedy nawalałam chłopaków. Cholera, zabiłam tego chomika. Teraz z perspektywy czasu wydaje mi się to absurdalne, że można zabić chomika hulahop. Serio, dzisiaj pomyślałabym, że to jakieś brednie, a ja przecież zaciukałam zwierza. Ale to kurde przypadek był, że na niego akurat spadło. Dostał w łeb i zasnął na wieki. Musiałam go pogrzebać, a że łopatki swojej nie miałam to mi matka z balkonu naszego domku łyżkę do zupy rzuciła. Pamiętam, że miałam ziemię pod pazurami później przez kilka dni. Doszorować mnie matka nie mogła a chłopacy w szkole śmiali się, że jestem biedna i wyrywam korzenie, żeby jeść. Matko! Jakie to popierdolone czasy były. Miałam strupy na kolanach, bo później mnie mój świętej pamięci ojciec na rowerze chciał nauczyć jeździć. A że chomika już nie miałam to ojciec i rower jakiś mi tam wynalazł. Taka kurwa drezyna, że wstyd na niego było wsiadać, a kolana przy nauce równowagi pozdzierałam jakbym co najmniej roczną pokutę na grochu odklęczała u proboszcza na parafii. No właśnie ten nasz proboszcz kurde jakiś w dodatku dziwny był. Klepał dzieci po głowie. Zawsze musiał mi swoje grube paluchy położyć na świeżo umytych włosach, które matka pieczołowicie w pocie czoła niedzielnym porankiem, grzebieniem mi czesała wyrywając kołtuny straszliwe. Miałam kurwa taki hełmofon na czaszce, że na wojnę mogłam bez hełmu iść albo się z bykami na rogi brać. Kurwa, brylantyna była w modzie. No a teraz modne są te jak im tam, no iwenty i dżamprezy. Boże ja taka nie na czasie jestem przez to siedzenie w biurze całymi dniami. Jeszcze teraz taka pora, że wstaję rano i kurwa noc, wracam z pracy i znów kurwa noc, no normalnie nie wiem kiedy słońce zdąża przelecieć ten nieboskłon. Nawet nie mam ochoty, żeby mnie Karol przelatywał, bo taka styrana jestem wieczorem, że jak już wpadnę do domu i wyściskam się z Sylwkiem i pogonię Antka do lekcji to już mi sił nie starcza na wyganianie Konrada do domu, nie mówiąc o figlach z Karolem. No i później rano mijam się w korytarzu z Konradem jak wychodzi z łazienki z porannym, młodzieńczym wzwodem i biegnie do łóżka Michała, a ten chrapie jak jego ojciec. Ja nie wiem jak Konrad to wytrzymuje, ale ja bym mu gębę zakneblowała skarpetami. No, ale co ja mogę. No i jak już legnę taka zjebana po całym dniu koło Karola w łóżku, to on już wie, że ja zmęczona jestem i właściwie fajnie było by się pobzykać, ale leżała bym jak gumowa lalka z rozdziawioną gębą do laski, rękami zgiętymi w pół z zaciśniętymi na niewidzialnym kutasie rękami i nogami rozłożonymi na za dziesięć druga jak ręce na kierownicy na nauce jazdy. No jaki pożytek z takiej lali. A ja to lubię się porządnie zabawić i czerpać z tego przyjemność po maksie. No właśnie kurde a przyjemnie mi się tak leży też koło Karola i jak wącham jego lekko spocone pachy wtulona w jego ramię. Kurde zawsze mam wtedy mokro, no taki samiec to na mnie działa. I czasem się zastanawiam, że on w ogóle chce być ze mną, że ja ostatnio taka nijaka i niedostępna jestem jak abonentka poza zasięgiem. Kurcze a w dodatku Marta, no pipa dzwoni do mnie ostatnio z propozycją, żebym poszła na jakiś zen. A ja w ogóle nie czaję o co jej chodzi. Pomyślałam, że to może jakiś nowy sport albo coś, a ona do mnie, że to sztuka relaksacji i takie tam pierdy, że mi się przyda, że się rozluźnię - nie wiem jak można bardziej, jak i tak po porodzie trzech kloców wagi cztery sto cud, że moja cipka się jeszcze zaciska - no to jak można być luźniejszą? Chyba, że mówiła o odprężeniu, to ja nie wiem, jakoś się chyba skupić bym nie mogła. No ale ona, że tam mantra jest, masaże, jakaś muzyka, malowanie i takie tam pierdy. Zadzwoniła do mnie, że przyjdzie i przyniesie mi jakiś kupon na darmową trzy godzinną sesję i żebym sobie zarezerwowała sobotę, to pójdziemy razem. No to zarezerwowałam i poszłyśmy. Ja jebię, laska od wejścia do mnie z tacą ciastek wyskoczyła, no to ja bach dwa i jeszcze dwa do torebki, a ta się tylko uśmiechnęła. Ja to ciastko jedno do pyska ładuję a tam kurde papier w środku. No ja rozumiem, ale kurde nie sądziłam, że w Japonii jedzą ciasto z papierem. Dopiero później mi moja oświecona siostra powiedziała, że tam była wróżba. No se myślę - spryciarze z tych kitajców - oszczędzają na wróżkach. Przynajmniej nie siedzi Ci taka przed twarzą i nie smędzi głupot, że coś jej się tam w kuli ukazało, a później że to tylko fragment jej szminki, którą niechcący wypluła w czasie mowy soczystej wprost na szklaną kulę. No ale poszłyśmy. Ja to w ogóle nie tutejsza jestem jeśli chodzi o kulturę inszą, niż europejska, bo w Azji nigdy nie byłam a i nie interesowało mnie zbytnio co tam się dzieje. No ale laska w szlafroku zapiętym po kokardkę zaprowadziła nas do oddzielnych pokoi obok siebie i kazała się rozebrać i przebrać w podobne szlafroki co ona. Jeeeezusiu kochany, nigdy nie sądziłam, że zawinięcie prześcieradła wokół siebie będzie graniczyło dla mnie ze sztuką cyrkową. Ile ja się kurwa nawywijałam i namachałam łapami, żeby w ten materiał zawinąć. No ale się udało. Stałam jak ta pinda i czekałam. Laska w szlafroku jak mnie zobaczyła to zaczęła chichrać, że źle, że potrzebuję rąk do grabienia i malowania, a poza tym, nie mam jak usiąść, bo mnie materiał ogranicza. No kurde, owinęłam się jak larwa i stałam w tym kokonie czekając na rozkazy a tu masz ci los no. Ale pomogła mi się wykutać z tego zawiniątka i w końcu klapnęłam o własnych siłach na poduszce położonej na samym środku maluteńkiego pokoiku. Serio, człowiek z klaustrofobią to by se tam włosy w dredy przerobił z przerażenia albo pozbawił się wziął oczu, żeby nie widzieć. No, ale laska coś tam poklikała i nagle rozległa się muzyczka. A właściwie szum, jakby ktoś trawę szlauchem podlewał - tak mi się od razu skojarzyło, no i niechybnie mój sąsiad od razu mi przed oczami stanął jak podlewa swój zielony trawniczek, na który jego pies oddaje tony bobków. No a ten, żeby choć przystojny był, a to kurde takie sadło spasione, wylezie to to na tą zieleninę w samych szortach z lat pięćdziesiątych i świeci golizną i swoimi chudymi nogami, które ledwo utrzymują jego wielki brzuch. Kurde postrach ulicy normalnie, a do tego granatowe skarpetki podciągnięte pod kolana i klapki Kubota. No bajka dla chcących pozbyć się chcicy na seks. No ale muzyczka, to znaczy ten szum niesie się a ja zamykam oczy i odpływa, a lachon do mnie, że nie nie, nie zasypiamy i wręcza mi drewniane kurde grabie. Se myślę - kurwa co jest? Mam się pobawić w ogrodniczkę? No a ona, że tu jest piasek i żebym wsłuchując się w dźwięki, rytmicznie rysowała grabkami wzory na piasku, a na każdym zakręcie jaki zrobię, żebym kładła czarny lub biały kamień. No to patrzę, a obok sterta kamieni - przygotowana na wypadek chęci ukamienowania mnie w razie, gdybym nie wykonała polecenia i zasnęła od tego szumu. Myślę - no dobra laska, zrobię jak zechcesz. Że to niby odpręża i uspokaja. Siedziałam jak ten jełop i szurałam grabiami po piachu, a myśli same mi się do łba cisnęły jak oszalałe. Że zaraz zasnę, więc musiałam się skupić na "niezaśnięciu", jak już się skupiłam na samym grabieniu, to nagle mi w brzuchu z głodu zaczęło burczeć, bo śniadania oczywiście mi moja kochana siostra nie pozwoliła zjeść, bo na ZEeeeN trzeba być oczyszczonym. Sraty taty, kloca bym postawiła i po sprawie. No ale żołądek się odezwał to mnie rozpraszał swoim buczeniem. No ale chwilę później zgrał się w jedno z tym szumem z głośników, więc było luzacko. Jebnęłam biały kamień na rogu w zakolu wzorku na piasku i grabiłam dalej, ale oczywiście nie, nie mogłam siedzieć spokojnie, bo mi ten kamień nagle niesymetrycznie wyglądał i się nie komponował, no więc nie wiedziałam, czy mogę go usunąć. A jak przyjdzie ten Lachon i mnie zaciuka innym kamieniem ze sterty za to, że odważyłam się zabrać kamień z piasku po tym jak go tam cisnęłam? No i rozkminka nad tym jak by to wyglądało gdyby mi łeb albo twarz przemodelowała otoczakiem. Ale ostatecznie doszłam do wniosku, że dla świętego spokoju lachona, zostawię ten przybytek natury w miejscu, gdzie legł za moją sprawczą mocą. Nagle szum zmienił się w pluskanie, no to mi do głowy wakacje z Dawidem i Martą się przypomniały, to zaczęłam się chichrać jak powalona. Na co kurde nagle łomot w ścianę - Ciszej tam! - no to się kurwa odprężę jak mi tu nawet na śmiech nie pozwalają. Patrzę na tą ścianę a ona z drewna i papieru. Jeszcze chwila i sąsiad zza ściany zrobiłby dziurę no i po intymności wspomnienie. A pluskanie coraz silniejsze w głośnikach, jakby deszcz albo wodospad. Siedzę, drobię ten piach, rzucam kamieniami, szum mi szumi w uszach a w nerkach rewolucja. Jak bym się nie skontrolowała, to zlałabym się pod siebie albo do tego piachu jak Pusia w multimedialny żwirek, ale nie siedziałam twardo. Trwało to może kilka minut, ale nie wytrzymałam - Kurwa! Zaraz się zleje przez ten szum wody, jak można się przy tym skupić - wywrzeszczałam i opuściłam pokój. Lachon popatrzyła na mnie. Zrobiłam się purpurowa ze złości i nawrzeszczałam na siostrę, że mi jakieś chińskie terapie wciska, kiedy ja potrzebuję spokoju ducha. No i właśnie tak wylądowałam u pana, panie doktorze. A miało być tak cudownie.
-Pani Hanno czy chciałaby pani dodać do tej opowieści coś jeszcze? - szpakowaty doktor w wieku około pięćdziesiątki popatrzył na Hankę znad okularów pytająco.
-Nie. Chyba nie.
-Tak więc zaczniemy od tego, że ma pani okresowy zespół napięcia emocjonalnego wywołany stresem w pracy - wypalił wstępną diagnozą.
-A po ludzku? - niecierpliwiła się Hanka, patrząc na psychologa jak na zjawisko pogodowe.
-Brakuje pani urlopu.

2 grudnia 2011

87. Osiemdziesiąty siódmy. Hanka i wszystkich świętych.

-Haniu to co, widzimy się u Ciebie za około godzinę - głos w słuchawce brzmiał jeszcze chwilę.
-Dobrze mamo, czekam na Ciebie, a teraz dzwonię do Marty, bo też ma przyjechać, ale nie wiem o której.
-No to pa córeczko!
-Pa!
Odłożyła telefon na stół i podreptała do pokoju Michała.
-Słuchaj, jedziesz z nami na cmentarz czy wolisz popilnować braci? - zapytała.
-Mamoooo muszę?
-No dałam ci wybór młody człowieku.
-A Konrad?
-A nie możesz choć jeden dzień się z nim nie widzieć? Jak kocha to zrozumie - uśmiechnęła się do syna.
-Kochać kocha, ale nie wiem czy zrozumie. A czy nie mógłby przyjechać do mnie, to razem byśmy popilnowali Sylwka - wypalił do matki.
-Już ja wiem jak by wyglądało to wasze pilnowanie. Antek siedział by z głową w szafce ze słodyczami a Sylwek hipnotyzowałby się durnymi kreskówkami lub grą komputerową. A wy, a wy znów figo fago. Że tez musiałeś odziedziczyć chuć po ojcu. Eh - westchnęła - dobra, wiesz co zabiorę chłopaków, a ty dzwoń do Konrada.
-Dzięki! Jesteś najukochańsza pod słońcem - zerwał się na równe nogi i pocałował ją w policzek.
-Wiem, w końcu jestem TWOJĄ matką - zamknęła drzwi.
Przeszła do pokoju Sylwka, w którym aktualnie przebywał też Antek - grali w jakąś piracką grę kłócąc się co chwila o to kto ma pierwszeństwo ruchu.
-Chłopaki ubierać się! Ale to już, jedziemy na cmentarz z babcią i ciocią Martą - zaordynowała.
-Jej! A będę mógł się pobawić woskiem? - zapytał Antek.
-Jasne - zgodziła się Hanka - jak chcesz to zrobię z Ciebie żywą figurę woskową - zażartowała i wyciągnęła Sylwkowi z szafy granatowy sweter w białe romby - masz dziecko, załóż to na siebie, bo jest chłodno, a ty zmień spodnie - zwróciła się do Antka, popatrzyła jeszcze chwilę - albo wiesz co, nie, nie zmieniaj.
-Dlaczego?
-A chcesz się bawić woskiem?
-A czy ja też mogę? - zapytał Sylwek?
-Tak, jasne może obaj w ogóle stańcie w płomieniach. Będziemy na cmentarzu, więc generalnie pół problemu mniej. Zakopię wasze zwęglone zwłoki gdzieś pod sosną koło dziadka grobu i po kłopocie - zażartowała znowu i ruszyła dzwonić do Marty.

-Dobra będę za pół godziny. Mam zgarnąć mamę po drodze?
-A zdążysz? Ona ma być u mnie za godzinę.
-To ją zgarnę, bo na pewno kupiła zniczy jak w zeszłym roku. Pamiętasz?
-Taaa.

Jak tylko za Konradem zamknęły się drzwi od Michała pokoju, do drzwi znów ktoś zadzwonił. Po chwili w korytarzu pojawiła się Marta z dwoma reklamówkami obijających się o siebie zniczy, a tuż za nią szła Bożena równie obładowana.
-A po cholerę wy to taszczycie do mnie? - Hanka zaskoczona patrzyła na siostrę i matkę.
-Pojedziemy Twoim samochodem, bo się inaczej nie zmieścimy - wyjaśniła Marta.
-No dobra. zabieramy chłopaków, bo Michał siedzi w domu z Konradem.
-O no to świetnie, w końcu młodzi pobędą sobie sami a my zajmiemy się chwilę gnojami - ucieszyła się Bożena i zamknęła za sobą drzwi. Rzuciła na podłogę korytarzy tobołki pełne kwiatów i zniczy po czym skierowała się szybko do pokoju Michała.
-Cześć chłopaki! Nie przeszkadzam? - zapytała nie pukając wcześniej. Młodzi odskoczyli od siebie jak poparzeni.
-Yyyy cześć babciu - zmieszany Michał podniósł się z łóżka.
-Dzień dobry pani - jeszcze bardziej zmieszany Konrad przywitał się.
-Oj przestańcie się już czerwienić. Chodź daj pyska, bo dawno Cię nie widziałam - zwróciła się do Michała. Młody podszedł do niej i ucałował w policzek kiedy ta szepnęła mu na ucho:
-Pamiętaj, żeby nie być zbyt łatwym. A tu masz - ukradkiem wyciągnęła do Michała rękę z zawiniątkiem,w  którym znajdowała się złożona jak origami stówa - wyjdźcie gdzieś do kina albo teatru, nie ma co się kisić w chacie - uśmiechnęła się i wcisnęła młodemu origami do ręki.
-Ale nie trzeba.. - zmieszał się Michał.
-Bierz gnoju jak babcia daje.
-Ok - uśmiechnął się - dziękuję.
Bożena skinęła głową do Konrada na znak pożegnania i zamknęła drzwi.

-Fajną masz babcię, i mamę, i w ogóle fajną masz rodzinę - Konrad nieco zaskoczony sytuacją wyszeptał do Michała.
-Ta, no cóż nie wybierałem sobie. Idziemy do kina później?
-Z Tobą zawsze - uśmiechnął się i przytulił Michała.

-Mamo! Zamierzasz postawić znicz na każdym grobie na cmentarzu? - Hanka patrząc na zaopatrzenie w znicze, jakie Bożena przytargała wraz z Martą, zapytała matkę.
-Nie, dlaczego?
-No zobacz, no - zwróciła się do Marty - ona jest nieprzytomna! Nakupowałaś zniczy jak na dwa cmentarze - zwróciła się do matki.
-Oj tam, przynajmniej będzie ładnie oświetlony - machnęła ręką Bożena.
-Tia, jeśli po odpaleniu wszystkich na raz nie będzie naszego grobu widać z kosmosu, to zapewne posłuży marynarzom lub pilotom za punkt nawigacyjny. Co to kurwa ma być? Światełko do nieba czy co? - podniosła reklamówkę ze szklanymi zniczami w kolorach tęczy i przewróciła oczami na znak niedowierzania.
-Kochana, zmarłym trzeba oświetlać drogę w zaświatach - wyjaśniła matka.
-Taką ilością rozświetlisz drogę nawet ślepemu - zaśmiała się Hanka i spojrzała na siostrę, która purpurowa ze śmiechu trzęsła się kuchni.
-Się tam nie chichraj stara tylko bierz gnoje za bety i do samochodu - zarządziła Hanka i wcisnęła na nogi czerwone szpilki na grubym obcasie.

Pogoda tego dnia była typowo jesienna, mokre powietrze muskało policzki powodując, że stawały się czerwone od chłodu w kilka sekund. Niebo spowite było grubą warstwą szarych chmur a wiatr lekko strącał ostatnie liście z drzew, które nie wiadomo dlaczego, w takie dni jak ten, wydawały się straszyć swoją golizną.
-Jedziemy najpierw do ciotki? - upewniła się Hanka siedząca za kierownicą swojego BMW wciśnięta w czerwony welurowy płaszcz z wielkim kapturem. Wyglądała jak dorosła wersja czerwonego kapturka, albo jak czerwony kapturek z ciężkich pornosów.
-No chyba najlepiej będzie - Bożena po chwili zastanowienia się odpowiedziała niepewnie - bo do ojca pojedziemy na sam koniec.
-No dobra.

Wysiadły wszystkie prawie jednocześnie jak trzy damy. Czerwony, niebieski i biały. Ich płaszcze z daleka wyglądały jak poszarpana flaga Francji na tle ponurego nieba. Tuż za białym płaszczem kręciły się dwa dzieciaki - Sylwek i Antek.
-Daj poniosę coś - wyrwała Marcie reklamówkę z ręki - Boże Bożena coś ty nakupowała - Hanka wciąż nie mgła wyjść z podziwu dla zaradności matki.
-Patrzcie ile ludzi - Marta skinęła głową w stronę bramy cmentarnej.
Cmentarz był ogromny, przynajmniej takie sprawiał wrażenie na Hance i Marcie, kiedy były smarkulami w wieku Sylwka. Później już nigdy się nie zastanawiały nad jego gabarytami i pojemnością dla pomieszczenia trupów. Zawsze kiedy na niego przychodziły intuicyjnie obierały azymut i gnały co sił w nogach ścigając się, która dotrze na grób pierwsza. Siadały na ławeczce cudem wciśniętą przy pomniku grobu ciotki i gadały, gapiły się na znicze, na ludzi i na chłopaków, których co rusz oceniały. Zastanawiały się też dlaczego groby na tym cmentarzu są poustawiane tak gęsto.
Ścieżki między pomnikami wyglądały jak miniautostrady wydeptane przez malutkie nóżki krasnoludków, które w mniemaniu dziewczynek musiały mieszkać gdzieś niedaleko, skoro łażą po cmentarzu wydeptując ścieżki między grobami.
W rzeczywistości doskonale wiedziały, że same wielokrotnie przyczyniły się do powstania wąskich pasm przecinających cmentarz we wszystkie strony, kiedy stawiały noga przed nogą idąc gęsiego, tak samo jak każdy inny odwiedzający to miejsce.
-Kuźwa! - wysapała Bożena - jestem na tym cmentarzu kilka razy w roku. Przez te ścieżki powinnam chodzić jak modelka, kurwa, a ja sobie zaraz nogi tu połamię - chwiała się z prawa na lewo trzymając uniesione do góry dwie siaty ze zniczami, aby przypadkiem nie uderzyć nimi o któryś z mijanych przez siebie pomników.
-Mamo, my wszystkie powinnyśmy chodzić tu jak modelki - zaśmiała się Marta.

Dotarły w końcu do upragnionego pomnika, gdzie faktycznie cudem wciśnięta między groby ławka, zajęta była właśnie przez syna i synową ciotki, która wąchała kwiatki od spodu. Tuż obok stał wdowiec i jego nowy nabytek żeński pod postacią pomarszczonej Blondyny z włosami, które fryzurą zatrzymały się w latach sześćdziesiątych. Miała na sobie wypłowiały brązowy płaszcz i zielone pantofle z poprzedniej epoki.
-Dzień dobry - Hanka przywitała się z wujostwem - cześć Tomek, cześć Aniu - zwróciła się do kuzyna i jego żony - siema stara - podała rękę Blondynie, do której nie kryła niechęci.
-O! Świetnie, że jesteście - Tomek ucieszył się na widok znajomych twarzy, najwidoczniej znudzony już mocno towarzystwem swojej macochy i "nicniemowiącego" ojca - przejmiecie wartę - wyjaśnił.
-Wartę? - zaskoczona Hanka parsknęła głośno - a co Ciotka wychodzi z grobu i trzeba ją przypilnować, żeby nie ruszała się z miejsca? - zażartowała sobie.
-Tak, w razie gdyby wystawiała swoją nadgnitą głowę walnij ją łopatą - podchwycił żart Tomek ku niezadowoleniu Blondyny.
-Nie mów tak o swojej matce Tomciu - obruszyła się.
-Przestań, na żartach się nie znasz? - Henryk strofował Blondynę.
-Pozwólcie, że postawię cioci jakieś znicze - Marta wyciągnęła zza pleców torbę ze szklanymi świecidłami i zaczęła przeglądać zapasy - może być niebieski? Może.
Zapaliła znicz i postawiła na pomniku.
-Martusia, przesuń go bardziej w lewo, na tą podstawkę, żeby się pomnik nie zachlapał, no i będzie symetrycznie - poleciła Blondyna.
-Yyy, a jak ma się niby zachlapać jak świeczka jest w szkle? - zdziwiona zapytała.
-No wiesz, jak wiatr zawieje to się wosk wyleje. Ale przesuń go chociaż, żeby było symetrycznie.
-Przepraszam a czy ja tu mozaikę ze zniczy uskuteczniam czy przyszłam poświecić ciotce w drodze w zaświatach?
Blondyna zamknęła się na dobre.
Tomek z Anką pożegnali się z ojcem i dziewczynami, potarmosili chłopców po włosach i poszli dalej krokiem modelek w głąb cmentarza.
Antek z Sylwkiem przelewali nad pomnikiem wosk ze zniczy chlapiąc nim na granitową płytę ku niezadowoleniu Henryka i Blondyny, którzy w końcu nie chcąc wywoływać wojny rodzinnej usunęli się z cmentarza pożegnawszy się czule.

-Mamo, mamo, zobacz zrobiłem młotek do plasteliny - Sylwek piskliwym głosem zwrócił na siebie uwagę Hanki, która pobladła momentalnie patrząc na dzieło swojego syna.
Siedział tyłkiem na granitowej płycie grobu trzymając w rękach woskową podobiznę siusiaka, a właściwie kutasa w zwodzie.
-Matko moja i wszyscy święci - zawyła Hanka patrząc z przerażeniem na Bożenę i Martę - dziecko dorgie oszaleję zaraz przez Ciebie!
-Oj no przestań! - Bożena ją uspokajała - Niech się bawi, w końcu to tylko siusiak.
-Mamo, na cmentarzu?
-Lepiej, że na cmentarzu a nie w kościele - zachichotała Marta.
-Sylwek, ulep coś innego proszę a nie takie brzydkie rzeczy tak?
-No dobrze, a może być psia kupa?
Wszystkie na raz parsknęły śmiechem.
-Gupku! Odlej sobie pięść z wosku - polecił bratu Antek.

1 grudnia 2011

86. Osiemdziesiąty szósty. Pupil 4. "Nie dla psa kiełbasa"


Stałem przy ladzie ze świeżym mięsem rozglądając się za co ciekawszymi kąskami dla naszej małej rodzinki.
Udziec wołowy raz, mięso mielone kilogram raz, steki wołowe sztuk 6 raz. Lądowały po kolei w moim koszyku.
-Może wezmę udka na wagę - pomyślałem szybko i ustawiłem się w kolejce.
-Dwa kilogramy udek z kurczaka poproszę, do tego dwa kilogramy piersi z kurczaka i dwa całe kurczaki - wyrecytowałem pani za ladą.
-Czy coś jeszcze? - zapytała podając mi zapakowane w folię kurczaki.
-Wie pani co, może ze  cztery kilogramy tych kości wołowych z mięsem, dwa kilogramy żeberek i tą całą pierś z indyka - zamyśliłem się - albo nie! Zamiast piersi indyka wezmę całego indyka - uśmiechnąłem się po czym zacząłem szamotać się z kieszenią kurtki w poszukiwaniu telefonu, który właśnie w tej chwili postanowił roztrąbić się na pół sklepu melodyjką rodem z Fasolek.
-Szlag by to, gdzie ja wsadziłem ten telefon - burknąłem pod nosem - Halo? Haaaalo? - nasłuchiwałem. Po drugiej stronie konwersacji Dawid wyraźnie coś robił, ale był tak tym zajęty, że nie dał rady wydusić do mnie słowa. Czekałem.
-Haaalo! - warknąłem w słuchawkę. Dalej cisza.
Ekspedientka zmierzyła mnie wzrokiem jakby pierwszy raz w życiu widziała człowieka z telefonem komórkowym kupującego zapas mięsa na pół roku.
Ludzie za mną zaczęli nerwowo przeskakiwać z nogi na nogę fukając co chwila pod nosem, patrzyli badawczo na mnie, na moje ubranie, buty, okulary i zegarek dopatrując się w nich być może oznak niepoczytalności a może oznak obfitości bogactwa. Czegokolwiek by się tam nie dopatrywali, nie znaleźli tego. Słuchali mojej niemej konwersacji przez telefon mówiąc do mnie swoimi ślepiami: Idź już stąd buraku, chcemy kupić salceson!"
Wścibsko wtykali swoje ślepia w wypełniony już prawie po brzegi mój koszyk, szukając inspiracji i pomysłu na to co wrzucić jeszcze do swoich koszy lub czym żywią się inni.

Ze słuchawką przy uchu, w oczekiwaniu aż mój wspaniały mąż postanowi się w końcu odezwać przejechałem koszykiem tuż obok lodówki po brzegi wyładowanej mięsiwem pochodzącym z różnych jak  sądziłem miejsc świata. Ot choćby szynki ze Schwarzwaldu, czy Parmeńskiej albo Berlinek, które z Berlinem mają tyle wspólnego co ja z Hiroszimą.
W końcu odezwał się.
-Cholera! Ale ja nic nie zrobiłem - odrzekłem w słuchawkę kompletnie zaskoczony tym, że właśnie nawrzeszczał na mnie jakbym co najmniej niechcący wyprał jego białe koszulki z czerwonymi slipami.
Głos w słuchawce grzmiał.
-Dobra zadzwoń później, albo nie dzwoń. Niedługo będę w domu - warknąłem i rozłączyłem rozmowę.
-A może by tak kiełbaski w kawałku - zadumałem się nad krakowską i zwyczajną, które swoim wyglądem przypominały mi, że ostatni posiłek jadłem zdecydowanie za dawno temu. Żołądek kurczył mi się w tempie ekspresowym powodując, że im dłużej tkwiłem w tym sklepie, tym bardziej byłem wkurzony. Do tego ten telefon, że coś niby w chacie się stało. Czyli jednak Draka coś wykombinowała.
Władowałem do koszyka kiełbasę i pognałem do kas.

-Trzysta siedemdziesiąt cztery złote i dwanaście groszy - wysapała na koniec przerzucania moich zakupów kasjerka. Miała minę jakby kazano jej codziennie rano zasiadań na drewnianym kołku utrzymującym ją pionie przed kasą na wypadek gdyby zechciała zemdleć z przepracowania. Słyszałem kiedyś, że kasjerkom w hipermarketach nie pozwalano wychodzić do toalety, co wzbudzało oburzenie i pomysłowość pracodawców, którzy kazali im zakładać pieluchomajtki by nie musiały wychodzić na siusiu. Osiem godzin to osiem godzin z rzędu a nie w kawałkach - przypomniałem sobie nagle.
Na dźwięk "dwanaście groszy" zadudniła mi w głowie piosenka Kazika, w której rozdzielał niebotycznie dużą sumę pomiędzy delikwentów, w których gronie była i Jadzia. Dla Jadzi niech se Jadzia wsadzi - wystękałem pod nosem cicho.
-Co proszę? - zapytała kasjerka.
-Nie nic, przypomniała mi się piosenka - uśmiechnąłem się.
-Jasne, dwanaście groszy - zajarzyła od razu - niech se Jadzia wsadzi, piękne. Ale z grzeczności nie obrażę pana - wypięła cyc bardziej do przodu by uwydatnić kieszonkę białej koszuli na której zapięta była plakietka: "Jadwiga - starszy specjalista obsługi klienta - kasjer".
Głupio mi się zrobiło natychmiast, ale skąd do cholery mogłem wiedzieć, że końcówka kwoty za zakupy będzie miała cokolwiek wspólnego z babą siedząca na kasie, przy której postanowiłem rozładować swoje potrzeby żywieniowe.

Świetnie kurwa, będę się teraz tarabanił z tymi torbami na trzecie piętro sam, bo przecież nie mogli zainstalować windy w naszym wspaniałym trzypiętrowym apartamentowcu, bo i po co? Na trzecie piętro można wbiec i zbiec bez zadyszki. A niepełnosprytni i niepełnosprawni? - pomyślałem w duchu - oni to jak za komuny... na ręce i do góry.

Dawid dopadł do mnie aby odciążyć mnie od dźwigania kilogramów spożywki.
-Daj to misiu. Dlaczego nie powiedziałeś? Zszedłbym na dół Ci pomóc - wymamrotał mi w twarz próbując przy okazji dać całusa.
-Przecież Ci powiedziałem, że będę niedługo w domu, mogłeś zejść. No nieważne - usiłowałem uniknąć zderzenia z jego głową i ustami. Nie miałem ochoty na mizianie w momencie kiedy mój organizm domaga się polowania na mięso.
-Daj rozpakuję to, a ty się rozbierz - rozkazał - o kupiłeś dużo mięsa! Mamy jakąś imprezę w planach?
-Nie! - krzyknąłem z korytarza - kości są dla Draki.
-Aha i kiełbaska pewnie też? - zapytał.
-Nie, nie dla pieska kiełbasa tylko dla nas. Dla pieska jest wołowina i indyk oraz udka - popatrzyłem na niego z wyrzutem - piesek musi jeść zdrowo, żeby robić zdrową kupkę - syknąłem.
-Oj no przesadzasz, nie trzeba było jej kupować od razu udźca wołowego.
-Pani weterynarz m inne na ten temat zdanie. Jeszcze będzie tak, że będziemy się dzielić pieczonym butem kiedy nasza sunia będzie wpierdalać schabowe - uśmiechnąłem się ironicznie i pocałowałem Dawida w czoło.
-Oj tam, nie będzie tak źle. Poza tym ona ma swoja suchą karmę...
-Która się skończyła wczoraj - przerwałem mu - trzeba zamówić większy worek.
-To są większe?
-Tak. Mają pięćdziesiąt kilogramów. Zapas na miesiąc, choć biorąc pod uwagę jej spust, mogę się mylić - przeanalizowałem szybko wartości - a swoją drogą co się stało?
-A! Kurde ale nie denerwuj się - spuścił głowę jakby to on był winny.
-No mów i tak już jestem zły, bo głodny.
-Ale nie rób jej nic, proszę.
-Dawid - uciąłem krótko spodziewając się, że musiało się stać coś naprawdę złego.

-Wezwij karetkę! - wrzasnąłem - Ale już, jak nie zabiorą mnie to zabiorą ją - sapałem wściekły do granic. Na purpurowej twarzy malował mi się wyraz tego co miałem ochotę zrobić z tą suką.
-Będziesz teraz kurwa wpierdalał kotleciki z psa jak się do niej dorwę. Lepiej wyprowadź ja teraz bo zaraz ja się wyprowadzę - syczałem plując jadem.
-Miś, to jeszcze szczeniak - próbował mnie uspokoić Dawid - ona jeszcze nie rozumie - zmartwił się.
-To ja jej kurwa wołowinkę i udka kupuję a ona wpierdala mi kanapę i wyrywa prąd ze ściany?! Od dzisiaj je tylko suche! Zwyczajna jest dla Ciebie - cisnąłem pętem w Dawida, który oszołomiony moją złością próbował ratować zwierza przed moim gniewem.
Ona wiedziała doskonale, że oberwie.

Kilka dni później przyczłapała do mnie siedzącego na kanapie. Przez te kilka dni odsuwałem ją od siebie, odpędzałem, żeby dać jej do zrozumienia, że jest nie mile widziana. Tego dnia położyła mi głowę na kolanie i jęknęła patrząc mi prosto w oczy wzrokiem, który złamałby nawet najtwardsze serca.
-No chodź tu głupia mordo! - złapałem ja za pysk - Obiecaj mi, że nie tkniesz się więcej do mebli i kontaktów, bo przerobię Cię na hot dogi, albo sama to zrobisz grzebiąc przy elektryczności.
Zamerdała ogonem.

85. Osiemdziesiąty piąty. Pupil 3. Energia tkwi w ścianie.

Wszedłem głębiej do salonu oczekując, że może za chwilę uderzy mnie porażający widok katastrofy mieszkaniowej wywołanej nieznanym działaniem naszej pupilki. Być może odkryje jej nowe możliwości lub zdolności o jakich nie mieliśmy pojęcia z Dawidem. Może odkryję, że wcale nic się nie stało tak naprawdę a moja panika z powodu dziwnie zachowującego się psa jest nieuzasadniona.

Intuicyjnie zacząłem rozglądać się za kością, którą zostawiłem Drace rano w nadziei, że zaabsorbuje ona psa tak bardzo, że żadne nowe pomysły na urozmaicanie sobie czasu do głowy jej nie przyjdą.
Nie przyszły, a przynajmniej nowe. W salonie jak zwykle: sofa pod ścianą, wielkie okno telewizora po przeciwnej stronie, szklany stolik przed sofą, dywanik - bagno. Firanki w oknach, rolety zasunięte na "półgwizdka". Nic specjalnego.
Wszedłem odważnie w głąb mieszkania zachowując się jak zwykle, bez ekscesów i spodziewania się, że jednak może mnie coś zaskoczyć, bo nic nie zaskoczyło.
-Zeżarłaś całą kość?! - zdziwiłem się mówiąc do psa merdającego ogonem na mój głos - boże! Przecież to miała być dla Ciebie kość na cały przynajmniej tydzień - zmartwiłem się rozbudowując w swoich myślach wizję biedo głodowej z powodu potwornego apetytu suki. Widziałem jak z Dawidem dzielimy się jednym zielonym groszkiem na obiad w towarzystwie gałązki koperku, a nasz pies pałaszuje krwisty stek wołowy rozpostarty na brzegach swojej metalowej, ogromnej miski.
-A może jednak nie zeżarłaś tylko zakopałaś gdzieś w pieleszach - skierowałem się do sypialni, gdzie na ogromnym łóżku pościelonym przeze mnie rano, piętrzył się kołtun pościeli, poduszek i kołdry niczym futurystyczna wizja rzeźbiarza: "Ekspresja stosunków łóżkowych".
-Jesu! Draka, czy ty nie możesz nie włazić na łóżko tak, żeby nic nie robić? - zwróciłem się do psa licząc chyba na to, że odezwie się do mnie ludzkim głosem i porozmawiamy przy kawie i ciastku o zasadach panujących w naszym domu.
Nie odezwała się ale chyba zrozumiała co mam na myśli, bo spuściła ogon w wyrazie skruchy po czym ponownie zamerdała nim odwróciwszy się do mnie zadem.
Zerkała co chwilę w stronę okna i sofy, ale nie miałem pojęcia czego też ona chce więc nie zawracałem sobie tym głowy.
-Dobra kochana - oznajmiłem - wyjdę z Tobą najpierw na dwór, żebyś mogła siknąć w trawę a nie na dywanik a później wróci pan i zajmie się tobą troszkę w czasie kiedy ja będę robił zakupy. Jasne? - zapytałem znów oczekując odpowiedzi. Doczekałem się szczeknięcia. Ta suka chyba rozumiała jednak to co się do niej mówi, albo zwyczajnie zareagowała na słowo: spacer.

Dzień nie był zachęcający do szaleństwa w trawie, liściach i biegania za psem, co jednak nie przeszkadzało zwierzowi, który cale dnie spędzał w oczekiwaniu na swoich wspaniałych właścicieli, wymyślając na bieżąco nowe zabawy i zajęcia, które pochłoną mu nudny czas oczekiwania.
-Draka! Wyłaź stamtąd! - krzyknąłem widząc jak niefrasobliwie nasz piesek, przepraszam Dawida piesek z całym impetem wskakuje do jednej z naprawdę niewielu kałuż pełnych błota i liści. Popatrzyła tylko porozumiewawczo na mnie po czym zaczęła kopać. W poszukiwaniu zaginionej kości - pomyślałem. Matko jak ja ją teraz wpuszczę do domu? Przecież jej kompletnie upierdolona w błocie. No nie ma co trzeba ją wyprać po spacerze. Dlaczego takie chwile trafiają się zawsze mnie - dopytywałem losu.
-Draka! Drakusia! - rozległo się nagle wołanie z któregoś z krańców parku, który rozciągał się po przeciwnej stronie naszego bloku.
-O! Dawid! A Ty co tu robisz - zdziwiłem się - nie powinieneś być w pracy jeszcze?
Draka doskoczyła do niego wskakując łapami wprost na szarobury płaszcz i zostawiając na nim swoje odciski łap na wypadek badania daktyloskopijnego.
-Draka! Przestań! - skarcił ją Dawid - No powinienem ale poprosiłem o możliwość wyjścia wcześniej bo wiedziałem, że trzeba zrobić dziś zakupy zarówno dla nas jak i dla pieseczka - uśmiechnął się i wyszczerzył zęby wprost na język Draki, która skakała z radości jak oszalała.
-No to chyba ja sam pojadę na te zakupy, a ty zajmiesz się suką, bo zobacz co ona z siebie zrobiła przed chwilą - skinąłem głową w stronę psa, który pognał nie przejmując się już nami w stronę grupki ptaków obradujących na trawniku.
-OK, możemy tak zrobić. Trzeba będzie ją chyba wykapać co? W ogóle to wszystko w porządku? - zainteresował się widząc, że na mojej twarzy malowały się mieszane uczucia wynikające z ciągłej niepewności, że w domu wszystko jest w porządku poza futurystyczną rzeźbą w sypialni i tajemniczym zniknięciem pokaźnej kości.
-Nie, nie wszystko OK. Ale jak wrócisz do domu rzuć okiem dokładnie na mieszkanie czy oby ona nic nie zmajstrowała, bo jakoś dziwnie mnie dziś przywitała.
-No dobrze, ale coś zauważyłeś?
-Tylko tyle, że wjebała cała tą kość wołową, którą jej wczoraj sparzyłem. A przecież żarcie w misce miała.

Dawid wszedł do mieszkania i od samego progu rozejrzał się podejrzliwie. Nic nie zauważył, poza tym, że Draka dziwnie spuściła ogon przechodząc obok winkla na którym zawieszony był wieszak na obrania bieżące. Zdjął buty i brudny płaszcz, który cisnął na rant fotela. swoją biurowa teczkę ustawił przy barze kuchennym i skierował się do łazienki.
Zawołał Drakę do siebie i rozpiął z szelek, po czym silnym ruchem skierował ją wprost do wanny by ją nieco wypłukać po spacerze.
Wyglądała jak kawałek ziemi na czterech łapach z oczami.
-Chodź tu kobieto i przestań się wyrywać - rozkazał - muszę Cię wypłukać bo zasyfisz cały dom - wyjaśnił także licząc na absolutne z jej strony zrozumienie tematu.
Pluskał ją chwilę po czym otarł ręcznikiem i pozwolił aby wytrzepała się sama z resztek żrącej jej skórę wody. Zawsze po kąpieli zachowywała się jakby co najmniej wyskoczyła z kwasu lub pieca. pobiegła tarzać się na swoim dywaniku-wychodku po czym zaległa pod kaloryferem i fukała co chwila z niezadowolenia obserwując Dawida bacznie.
-No i co koleżanko zrobiłaś z kością? Zakopałaś ją gdzieś? - Dawid rozglądał się po domu - O no piękna figura! A co to takiego? Wariacja na temat pościeli? - zaśmiał się na widok koszmaru jaki zbudowała w sypialni suka w czasie normalnego nudnego dnia.
-O i jest też kość, a raczej wspomnienie po kości - wyciągnął spod poduszki resztkę trzonu kości jakiegoś woła wyglądającą jak makabryczne narzędzie tortur rodem ze średniowiecza, służące chyba do rozrywania trzewi. -Ach kochana rozrabiasz nam trochę - podszedł do mokrej jeszcze Draki i schylił się by ją pogłaskać.
-O kurwa! Draka! No to już przegięcie! - nagle poderwał się z podłogi i podszedł do jednego z dwóch czarnych, skórzanych foteli stanowiących komplet z sofą. Na jego boku, tuż przy oparciu widniała piękna, przepastna, wygryziona dziura, z której wyzierało śnieżnobiałe wypełnienie zrobione z dziwnego rodzaju gąbki i drewniany stelaż.
-No to się kurwa będzie działo! Draka kurwa! Nowe meble! Ja pierdolę - zdenerwował się Dawid i przeszedł na drugą stronę salonu w stronę kuchni by sięgnąć po swój telefon. Wykręcił numer i przystawił ucho do słuchawki.
Coś skwierczało i trzaskało. Odstawił na chwilę telefon od ucha i nasłuchiwał. Bez zmian. Ewidentnie słyszał jak coś strzela, jakby iskry. Skwierczenie. Nie zważając na to, że w telefonie odezwał się jakiś głos Dawid nasłuchiwał. Zaniepokoił go ten dźwięk. Schylił się ku podłodze i dalej nasłuchiwał. Kątem oka spostrzegł jak tuż obok jego ucha wystaje z kontuaru kuchennego wtyczka gniazdka elektrycznego, która jeszcze zapewne kilka godzin wcześniej tkwiła w ścianie przymocowana do niej śrubkami.
Teraz dyndała na dwóch kablach wystając kilkanaście centymetrów ze ściany obłupane i skruszonej jakby ktoś chciał włamać się w tym miejscu do ukrytego za wtyczką sejfu.
Wydobywał się z niej cichy ale dobrze słyszalny dźwięk charakterystyczny dla skwierczenia prądu a co jakiś czas pojawiała się niebieska, niefrasobliwa iskierka dając znać, że prąd tam jest.
-Jesu! - krzyknął Dawid. Głos w słuchawce umilkł. - Czyś ty do reszty oszalał! - wrzasnął do psa.
-Ale o co chodzi!? Przecież ja nic nie zrobiłem - głos w słuchawce nagle odezwał się po chwili milczenia.
-O matko! Sorry to nie do Ciebie, tylko do Draki. Boże muszę kończyć. Zadzwonię do Ciebie za chwilę, bo mamy tu poważny problem - rozłączył się.
Draka leżała na panelach pod kaloryferem patrząc na Dawida smutnymi skruszonymi oczami. Trzęsła się trochę nie wiadomo czy ze strachu przed karą czy z zimna po kąpieli. Pewne było, że nie z powodu prądu, który mógł zrobić z niej Hot Doga w sekundę.
Czy pozyskiwała niespożytą energię ze źródła tkwiącego w ścianie? A może jadła zbyt energetyczne posiłki. Nagle jasne okazało się, że sama w domu przebywać niespecjalnie może.

84. Osiemdziesiąty czwarty. Pupil 2. Miłe początki.


Przez pierwszych kilka dni kwiliła nieustannie, telepiąc się na gumowych nogach z kąta w kąt szukając niewiadomego, dotykając z impetem nosem podłogi. Popuszczała siuśki jak popadnie, a kupę robiła w biegu.
Przez pierwsze kilka dni mieściła się w dwóch dłoniach. Jak kłębek wełny zwijała się w kulkę i dopasowywała do kształtu w którym właśnie postanowiła legnąć i zasnąć słodko nie zważywszy na to czy śpi w kojcu, na poduszce czy w bucie, który przed chwilą osikała.
-Popatrz jaka słodka kruszynka - zdrobniałym głosem powiedziałem do Dawida, trzymając w dłoniach Drakę. Patrzyła na SWOJEGO pana małymi zaspanymi oczkami. Nie sposób było zareagować inaczej niż wybuchem słodkiej miłości i całusa w jej małą główkę.
-No widzisz. A ty mówiłeś, że będą kłopoty i że pies i że się nie zgadzasz i takie tam - strofował mnie chwilę - a teraz sam się nie możesz od niej odkleić.
-No bo jak nie kochać takiego cudownego stworzonka jak ona? Zobacz jakie ma śliczne oczka - przybliżyłem jej pyszczek do twarzy męża pozwalając by zetknął się z jego nosem.

Wyraźnie nasze stosunki targane jesiennymi nastrojami uległy poprawie. Zupełnie jakby pojawienie się nowych obowiązków w postaci psa, zainicjowało w nas na nowo żarliwe uczucia do siebie. Całowaliśmy się znów z namiętnością, bez szczególnego powodu i nie były to buziaki na dzień dobry czy dobranoc, a żarliwe, namiętne i pełne erotyzmu sesje wymiany płynów ustrojowych, które nam obu sprawiały masę zwyczajnej, ludzkiej radości.

Lizała wszystko co popadnie od kropli kremu do golenia, która spadła niechcący na podłogę po nasze oczy, nos i zęby, które szczerzyliśmy do niej jak groteskowe postaci z rzeźb.
Spała, jadła, szczała i srała by znów pójść spać. Dywanik w salonie powoli zmieniał się z dnia na dzień w psi wychodek nasączając się feromonami i kolorami wprost z maleństwa, które zagościło w naszym domu.
-Trzeba ją w końcu nauczyć sikać w określonym miejscu Dawid, bo nasz dywanik zmieni się w bagno - zaordynowałem pewnego dnia.
-Dobrze, kupię w sklepie takie specjalne pampersy dla psa.
Pampersy dla psa. Kurwa czego to ludzie nie wymyślą - przemknęło mi przez głowę. W myśli widziałem już biegającą po domu sukę w białych puchatych majtach, śliniącą się w skupieniu kiedy właśnie postanawia namoczyć swojego pampersa.
-Pampersy? - zdziwiłem się.
-Oj no to są takie specjalne maty zrobione z czegoś takiego jak pampersy. Pies może sobie na nie sikać i nic się nie wylewa.
Z dywanika też nic się nie wylewa, a ona ewidentnie upodobała sobie to miejsce na wychodek.

Zostawała sama w domu na długie godziny, kiedy my pracowaliśmy. Dawid całe dnie przesiadywał w biurze a ja mimo pracy zdalnej, przemierzając wielokilometrowe trasy po województwie, za każdym razem myślałem co się właściwie dzieje w domu. Czy Draka przypadkiem nie leje w moje pantofle lub czy właśnie nie postanowiła skosztować skórzanej sofy w salonie, bo zeżarła już całą karmę wraz z miską i wciąż jest głodna. A może swędzą ją zęby, które od niedawna zaczęła pokazywać gryząc nasze ręce, palce i właściwie wszystko co można było pogryźć lub zatopić w tym zęby.

Wpadałem od czasu do czasu do domu, by skontrolować sytuację. Zastawałem ją najczęściej w błogim śnie "gdziebądźto" dowolnym miejscu naszego mieszkania. Czasem musiałem przekopać stertę wiórów gazecianych lub papieru toaletowego, bo ta postanowiła, zmęczona ciężkim rwaniem, zasnąć w swoim impresjonistycznym dziele.
-Jak do cholery dostałaś się do papieru - pomyślałem rozgarniając sterty kawałków kolorowej srajtaśmy - przecież papier jest w łazience, a ona jest... - zwiesiłem głos patrząc na uchylone drzwi łazienki.
-No pięknie kurwa, zjadłaś nam cały zapas papieru debilko - uśmiechnąłem się do machającej z radości ogonem Draki. Pogłaskałem zwierza mimo, że należał się jej wpierdol, ale w końcu jeszcze nie rozumiała, że zrobiła źle.

Jadła jeszcze niewiele. Wsadzała swój pysk w miskę z suchą karmą w taki sposób, że po kilku ruchach wszystkie suche kolorowe kulki karmy leżały wszędzie, ale nie w misce. Być może na podłodze lepiej się prezentowały, być może smakowały inaczej zjedzone wprost z desek paneli, a może była tak zachłanna i głodna, że siłą głodu wyrzucała jedzenie z miski. Nie bawiła się nim. Pochłaniała kulki jak odkurzacz by później wylizać do czysta miejsca, w których nieszczęsna karma leżała. Wodę zawsze miała wylaną całkowicie. Zastanawiało mnie czy jest tak niezdarna, że włazi cała do wodopoju sądząc, że będzie absorbować płyn powierzchnią futra czy może wolała zlizywać płytką kałużę z podłogi, gdzie buszowały jak dziki w zbożu, miliardy bakterii i brudu. Może to było odżywcze. Coś w tym musiało być, bo po miesiącu nie mieściła się już w dłoniach - dopasowywała się do zagłębienia między nogami siedzącego lub układała się jak struna rozciągnięta na plecach pokazując z wdziękiem swoje wdzięki. A może chciała, żeby ją drapać po sutkach. Może. Zrobiła się z niej powoli całkiem pokaźna krowa, której już tak łatwo i prosto nie można było dźwignąć na ręce.
-Dawid czy ot przypadkiem nie miała być jakaś mała rasa? - zapytałem pewnego dnia zaniepokojony rozmiarami jakie Draka osiągała w przeciągu ostatnich kilku dni. A rosła jak na drożdżach, co widać było choćby na miliardzie zdjęć, które nieustannie praktycznie robiliśmy jej z Dawidem na zmianę.
-Wiesz co no chyba miała, ale to jest mieszanka owczarka kaukaskiego i niemieckiego - wyjaśnił - a to nie są jakoś mocno duże psy chyba.
Pobladłem z przerażenia. Przypomniał mi się owczarek niemiecki, którego miałem w dzieciństwie i który zwał się Tarzan (czyt. Tażan). Pamiętałem jak regularnie pożerał przypadkiem hodowane przez mojego ojca kury. Zwykle była to ewidentnie ich wina, bo właziły mu w drogę. Niemniej jednak małym psem nie był. A może to było złudzenie - ja mały chłopiec a on jak dla mnie duży, groźny pies. Może. Owczarka kaukaskiego widziałem kilka razy, ale te ewidentnie wydawały się duże, masywne i futrzaste.
-Kurwa! Dawid! To tak jak zmieszać słonia z żyrafą - przestraszyłem się.
-Oj nie przesadzaj, to suka, więc na pewno nie urośnie jak samiec. Kłąb będzie miała na pewno mniejszy.
Kłąb, kłąb kurwa chyba głąb ten kto mieszał te psy - pomyślałem. Ale miłość, która już zdążyła wykiełkować i zakorzenić się w moim sercu do Draki jakoś dziwnie nie pozwalała mi się sprzeciwić.

Chodziła już, ba! Biegała. Miała kopyta niewspółmiernie duże do reszty swojego luźnego korpusu. Poruszała się trochę jak ameba, galaretowatymi ruchami galopowała z jednego kąta domu w drugi. Tupała przy tym jakby miała łapy z betonu. Przystawała na chwilę w swojej szalonej gonitwie by niespodziewanie podzielić się z nami swoim moczem lub uznawała, że właśnie nastąpiła ta chwila kiedy trzeba puścić pawia, bo żarcie skotłowało się jej w żołądku w czasie uskuteczniania szczenięcych zabaw.
Nagle półkilogramowa paczka karmy wystarczała na jeden dzień, a potwór domagał się więcej i więcej. W rezultacie wizyty u weterynarza i porady: Jaką karmę jej kupować aby była bardziej syta i odpowiadała jej potrzebom żywieniowym? Weterynarz poleciła karmienie jej już także normalnym jadłem w postaci żywego mięsa.
Żywego mięsa? Kurde mam ją zabierać na polowanie do lasu? Chyba coś nie tak. A chodziło o mięso kurczaka, jakąś wołowinę lub raz na jakiś czas kości, by mogła sobie spiłować na nich zęby.

Pewnego dnia przed wyjściem do pracy - Dawid wyszedł 2 godziny wcześniej zostawiając mnie samego z Draką - jakkolwiek to zabrzmiało, tak było - postanowiłem dać naszej pupilce zajęcie, jak sądziłem wtedy na caaaały wspaniały tydzień. Nie to żeby miała w domu siedzieć tyle sama, ale to był dobry dzień na rozpoczęcie piłowania swoich zębów na czymś innym niż drewniane krzesła kuchenne.
Rzuciłem Drace wielką, przepastnie mięsną kość udźca wołowego, wcześniej sparzoną, by przypadkiem nie złapała jakiegoś syfa lub nie zarzygała nam mieszkania po zjedzeniu surowego.
Ucieszyła się jak dziecko, którym w końcu trochę była. Nie udało mi się już nawet jej pogłaskać na dowiedzenia, bo przyssała się do kości jak pijawka.
-No to psa nie ma. Będzie spokój na caaaały piękny dzień.
Z takim przeświadczeniem zamknąłem drzwi spokojny, że w domu nie zadzieje się nic złego.
Wróciłem tego dnia wcześniej niż Dawid, który zaległ na jakimś biurowym spotkaniu, zresztą i on i Hanka uprzedzali mnie o tym wcześniej, że to będzie trudny tydzień w biurze. Nie szło im coś z Artimaxem i praca piętrzyła się bez końca.
Od progu przywitała mnie siedząca spokojnie i machająca z zadowolenia Draka. Coś zmajstrowała - pomyślałem. Nigdy przecież nie witała nikogo siedząc spokojnie.
Nagle naskoczyła na mnie z radością wylizując wszelkie dostępne swojemu jęzorowi okolice mojego ciała. Być może pomyślała, że skoro coś zmajstrowała a ja nie wkurzam się na nią, to wszystko jest OK i można przejść do porządku dziennego obrad.
Zawał był blisko. Gdyby nie okulary moje oczy krążyły by teraz na orbicie okołoziemskiej.

83. Osiemdziesiąty trzeci. Pupil 1. Początek pewnej Draki.

-Będziemy mieć psa - Dawid krótką, ale treściwą wiadomością uraczył mnie wróciwszy do domu z pracy.
Był pochmurny, chłodny dzień. Mgła snuła się ulicami wnikając w najmniejsze zakamarki naszego życia przesłaniając nam widok na sąsiadów balkon i wieżowce celujące w niebo niespełna dwa, trzy kilometry od naszych okien. Mleko, jakby bańka białego płynu pękła gdzieś wysoko i zalewała świat. Humory z tego powodu nie dopisywały nam obu, tym bardziej, że od kilku dni mieliśmy tak zwane "cichedni". Seks ograniczał się do zwalenia sobie konia przed pójściem spać zupełnie mechanicznie i bez polotu, jakbyśmy chcieli zmęczyć się wzajemnie z myślą: "Idź już kurwa spać, bo przynudzasz swoją egzystencją". Wymiana zdań polegała na zdawkowych odpowiedziach zamykających się w "taknie" lub "może" z rzadka wymienianych na nie wiem. Dialogi wyglądały jak poszarpany przez wściekłego psa scenariusz życia małżeńskiego ze zdradą w tle.
Nie byliśmy pokłóceni. Nie - najwyraźniej jesień wbijała nas z impetem w dół emocjonalny nie zważając czy wybije nam oczy czy zęby. Obaj nie cierpieliśmy tej pory roku jak ognia. Ale obaj też nie wiedzieliśmy jak przejść nad nią do porządku codziennego. Równie dobrze mogliśmy przeczytać ulotkę dołączoną do opakowania lub skonsultować się z lekarzem lub farmaceutą, gdyż każdy dzień niewłaściwie stosowany zagrażał naszemu zdrowiu lub życiu, przy użyciu słów lub kuchennych narzędzi.
-Jak to będziemy mieć psa? - zainteresowałem się lekko zdenerwowany - A kto go będzie pilnował? Wyprowadzał na spacer, karmił i pielęgnował?
-Ja. To będzie mój pies - wyjaśnił i zatrzasnął za sobą drzwi do łazienki.

Coś mnie zabolało w tej wypowiedzi. "Jego pies" - chyba pierwsza rzecz, o ile psa można nazwać rzeczą, która jest jego odkąd jesteśmy razem. Jego i tylko jego - przecież podkreślił to wyraźnie. Nawet naczynia w zlewie po jego kanapkach były NASZE. Coś w Naszym mieszkaniu co generalnie zajmowało naszą wspólna przestrzeń życiową nagle stawało się obce dla mnie.
-Jak to Twój? Dlaczego nie zapytałeś mnie wcześniej? Nie powiedziałeś nic? - dudniłem głosem o drzwi przykładając ucho w oczekiwaniu na odpowiedź.
-O matko a to ja mam Ci o wszystkim mówić?
-Ej no wydaje mi się, że kwestia psa dotyczy nas obu a nie tylko Ciebie. W końcu będzie mieszkał z NAMI a nie tylko z Tobą.
Otworzył drzwi i popatrzył na mnie z niezrozumieniem w oczach.
-Przecież tyle razy mówiłeś, że fajnie byłoby mieć psa lub kota, więc o co Ci teraz chodzi? Załatwiłem nam szczeniaka.
-Dawid czy ty nic nie rozumiesz?
-No nie, nie rozumiem, jak zwykle zresztą twoim skromnym zdaniem - przemknął obok mnie zostawiając w kompletnym zakłopotaniu z myślami, które strumieniem spłynęły d mojej głowy.
-Kurcze, czy coś jest nie tak? Dlaczego my się kłócimy? - zapytałem.
-A kłócimy się? - popatrzył znów na mnie bez zrozumienia - Ty się kłócisz. Masz pretensje o psa, którego przyniosę do domu niebawem, a którego obaj chcieliśmy mieć.
Faktycznie cholera, czepiałem się bez powodu sprawy o której obaj marzyliśmy. W końcu to będzie jego pies, nie mój. On będzie dbał o spacery, jedzenie, pielęgnację i wychowanie. Ja będę jednym z mebli salonowych, ruchomych od czasu do czasu, na które pies popatrzy lub nie zwróci uwagi. Będę kawałkiem mięsa chrapiącym tuż obok właściciela psa. Czym ja się kurwa przejmuję.

Kilka dni później Dawid przyszedł do domu z koleżanką, która dzierżyła w rękach fioletowe zawiniątko. Wyglądała jak Matka Boska Beznadziejna okutana w szalik na głowie i puchową kurtkę z dzieciątkiem w fioletowym czymś na rękach.
Serce mi prawie pękło - z zawiniątka wyzierała na świat maleńka główka czarno-brunatnego szczenięcia z zamkniętymi oczami i bajecznie czarnym, mokrym nosem. Kwiliło. Nie wiedziałem i oni chyba też nie, czy bardziej z zimna czy z przerażenia nieświadomością tego co je czeka w nowym życiu.
-Boże to ten szczeniak? - zapytałem przyciszonym głosem jakbym obawiał się, że mały się zbudzi i zacznie wyć w niebogłosy, bo został wyrwany ze spokojnego snu.
-Tak - Dawid przejął maleństwo z rąk koleżanki.
-Jest śliczne! Jak się wabi? Ma już jakieś imię? - dopytywałem.
-Draka, wabi się Draka - wyjaśniła koleżanka - to suczka.
-O fajne imię - uśmiechnąłem się. Dopiero po chwili pomyślałem: Oby imię nie determinowało charakteru tego zwierza".