6 kwietnia 2012

99. Dziewięćdziesiąty dziewiąty. Hanka ENjoint.

Na zegarze wybiła punkt 17:00 kiedy rozdzwonił się telefon w mojej kurtce. Jak zwykle upchnięty przeze mnie w najgłębszej czeluści kieszeni nie dał się znaleźć lecz usilnie wzywał do odebrania go.
-Jeny, chwila no! - zirytowałem się i grzebiąc nerwowo w kieszeni cedziłem słowa przez zęby - kto się tak dobija? - Halo? Hanka? Co tam kochana? - odebrałem.
-Generalniewszystkowporzadku, właśnierobię porządkiwdomugotujęobiaditakpomyślałam, że możezadzwoniędociebie.... - w słuchawce słychać było potok niezrozumiałych kompletnie słów brzmiących nieco ojczyście ale niezupełnie.
-Czekaj czekaj, jeszcze raz na spokojnie bo kompletnie nic nie rozumiem z tego co mówisz - wystopowałem Hankę.
-...awogóletowiesz, żeMichałspotykasięzjakimśinnymchłopakiemaAntekwszkoleznówdostałpiątkę.... - potok słów nie ustawał.
-Hanka, przyjadę do Ciebie to pogadamy - rozłączyłem się.

Niespełna pół godziny później siedziałem już w kuchni obserwując niespotykane dotąd zjawisko społeczne w postaci czegoś co przypominało Hankę, ale Hanką ostatecznie nie było.
Otóż po kuchni krzątała się postać ubrana w różowy damski, zwiewny podkoszulek na ramiączkach, z czego jedno z nich osunięte z ramienia luźno dyndało tuż przy łokciu. Owa postać miała na sobie nienagannie skrojoną spódnicę w kolorze burgund sięgającą tuż za kolana, gdzie niżej na lewej nodze rozpoczynało się oczko zrobione zapewne paznokciem, które ciągnęło się w błyszczącej, jednolitej tkaninie cielisto - beżowych rajstop i kończyło tuż przy kostce oplecionej srebrnym łańcuszkiem. Na nogach miała wysokie krwistoczerwone szpile na delikatnym koturnie pod palcami, błyszczące jak psie jajca.
Krzątała się jak nakręcona. Włosy zmierzwione, jakby chwilę wcześniej wyciągnięto je wraz z głową z wirującej pralki lub wystawiono je na działanie powietrza ulatującego z silnika odrzutowego wprost na głowę postaci.
Hanka, a przynajmniej coś co nią jeszcze wczoraj było, trzymała w dłoni drewnianą łyżkę, z której co chwila spadała na podłogę kropla czerwonego sosu rozbryzgując się z impetem o marmurową taflę. W drugiej ręce dzierżyła rurę a właściwie rączkę odkurzacza, który zasysał swoją szeroką końcówką koty kurzu z podłogi w takiej ciszy, że dziecko mogłoby spać na jego silniku. W twarzy Hanki spoczywał papieros z tytoniem wypalonym do połowy długości i chyba tylko cudem nie spadł jeszcze na podłogę, z której w makabryczny sposób zostałby wchłonięty w bebechy odkurzacza.
Rytmicznym ruchem przesuwała końcówkę cichej maszynerii po podłodze mieszając jednocześnie sos w garnku i sprawdzając czy makaron oby na pewno ugotował się al' dente. Tuz obok garnka, na ceramicznej płycie indukcyjnej skwierczały kotlety na żeliwnej patelni wypełniając kuchnię zapachem smażonego schabu. Obok płyty stały dwie miski wypełnione po brzegi kolorowymi warzywami zmieszanymi z sałata i sosem. Zza misek wyłaniała się lekko blacha ciasta z kruszonką i jabłkami a tuz obok stała brytwanna z pieczonym mięsem - jak na moje oko jakimś udźcem.
W całej kuchni panował gwar mimo, że byliśmy tam tylko Hanka i ja. Dym smażonego mięsa, pieczonego udźca i ciasta unosił się tuż pod sufitem drażniąc nozdrza mieszanką zapachów i aromatów. Ale był  w tym dymie jakiś aromat kompletnie nie pasujący do całej reszty.
-Olbrzym, bohater książek i opowiadań na siedem liter, ostatnia R - wysapała do mnie Hanka nagle, wyrywając mnie z zamyślenia.
-Co? Yyyy Guliwer, ale po co Ci to? - zapytałem.
Odwróciła się do mnie wskazując zabrudzoną sosem, drewnianą łyżką w stronę stołu na którym spoczywał egzemplarz miesięcznika z krzyżówkami.
-Myślałam o tym, ale jakoś nie byłam pewna - wyjaśniła - o cholera moje zraziki - szybko ocknęła się rzucając łyżkę do garnka z sosem. Chwyciła rękawicę kuchenną i otworzyła piekarnik z którego wyjęła blachę pełną czegoś co przypominało pieczone gołąbki.
-Hanka? - zagaiłem nieśmiało - wszystko w porządku?
-Co? A tak tak.
-Wydajesz się być jakaś pobudzona, nieobecna, jakaś taka.... - zwiesiłem głos.
-Najarana! - wystękała - Znalazłam u młodego w pokoju paczkę fajek. Jarać mi się chciało, ale chyba... - zamyśliła się.
-Czy ty zjarałaś zioło? - zdziwiłem się.
Zamyśliła się jeszcze bardziej.
-Takiego towaru nie jarałam chyba ze dwadzieścia lat! - roześmiała się - gnojek ma dobre dojścia, ten skun sieka jak cholera - śmiała się coraz bardziej - chcesz zajarać? - Wyciągnęła w moja stronę paczkę pełną skrętów.

Pamiętam  tylko, że zjedliśmy sami wszystko co zdążyła ugotować tego wieczora.