Odkrywszy nowe możliwości, szczękę opuścił ku ziemi i tak pozostał. Ino kropla nieustannie kapiącej śliny z kącika ust jego była czasem wkurwiająca, toteż ocierał ją skrupulatnie rękawem koszuli. A zdziwienie jego nie miało końca. Każdy wers czytawszy podwójnie bez zrozumienia wzbudzał w nim nerwy i ścinał skórę na przedramionach, a palce u rąk przeczesawszy włosy na głowie coraz bardziej mokre się stawały podobnież do oczu, z których kapać zaczęło.
Nie wiedział czy płacze ze szczęścia czy z rozumu.
Kowalem swego losu jesteś - dziadek jego powtarzał za życia, a on nie wiedział co dziadzio na myśli miał, wyciskając przez sztuczne zęby słowa soczyste jak nabrzmiała w słońcu pomarańcza.
Wiele razy później słowa owe analizował i stwierdzał, że nie mają ukrytego sensu, a w czasach obecnych mu, nie zawsze mają rację bytu. Tudzież kowala ze świecą było szukać, a konie biologiczne na mechaniczne ludzie chyżo zamieniali.
Na kartę zasianą czarnymi jak węgiel i jak mrówki małymi literami patrzył. Powieka lewa drgała na jego niebieskim oku rytmicznie jak w salsie pupa na boki drga pięknej tancerce. A tęczówka jego malała raz a raz otwierała na oścież źrenicę utopioną w grubej warstwie łez słonych jak morze Martwe.
Bież co los Ci daje i nie narzekaj, bo gorzej być może niż jest i być lepiej zawsze może być niż teraz jest - babcia mu powtarzała w rodziców akompaniamencie. Więc brał jak leci, a leciało całkiem snadnie. I te konie mechaniczne leciały a na nich nimfy niebiańskie rudowłose, blondynki i czarnowłose w spódnicach kusych i rozpieszczone jak bicz dziadowski z kurwikami w oczach co nęciły go nie raz i nie dwa.
Pokusom ulegał jak mało który dzieciak z podwórka, choć straszono go chorobami i kaktusem na dłoniach, ulegał, nie wahał się ani razu i ani razu nie wahał się nie wahać.
Solanki kropla po brodzie mu spłynęła z ledwo słyszalnym chlustem odklejając się od skóry i spadając na leżący pod nią banknot najwyższego nominału pieniędzy, które raz są a nie ma ich raz, bo rzeczą nabytą są i bywają w portfelach lub nie jako papierki. Uczyła go wydawania matka z siostrą, wbijając w łepetynę za młodu, że wydawanie na głupoty sensu większego nie ma, toteż nie golił się chłopaczyna maszynkami jednorazowymi, bo wydawanie na głupoty sensu nie miało. Broda kilkumiesięczna i zarost trzydniowy to jego bajka była na co dzień a kasa wtopiona w plastik była zwykle nienaruszony.
Ze szczęścia płakał - pomyślał przez chwilę sam o sobie, bo kącik ust jego podniósł się w uśmiechu, bo radosny był to człowiek o spokojnym usposobieniu, a uśmiech z gęby jego nie schodził co dnia. Wiedział doskonale, że takim podejściem łatwiej zyskać przychylność ludzi i łatwiej przez życie iść. Bał się tylko czasem zmarszczek mimicznych lub wyśmiania, że niby go za debila wezmą, że się cieszy nieustannie jak głupi do sera. Zmarszczek nie miał i wiedział ze mieć długo nie będzie, a radość w sercu i na ryju nosił, bo go tak brat starszy nauczył. Obaj amanci. Z nieskazitelnymi zębów szeregami w twarzach ich.
I oto ryczał jak dziecko z radości, wstrząsany co rusz pochlipywaniem. A łzy jego dawały wyraz najwyższego stopnia zadowolenia, bo oto właśnie dano mu szansę na samorealizację i samozadowolenie nie mylić z masturbacją.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz