27 września 2011

41. Neljäskymmenesensimmäinen. Narodowa paranoja czyli chwytanie szczęścia za nogawki.

Właściwie od niedzieli można było usłyszeć ten temat wszędzie. Na przystankach, w autobusach, w prywatnych rozmowach na ulicy, w centrach handlowych itd. Osobiście spotkałem kilkanaście zupełnie obcych mi osób, które z uśmiechem na twarzy i pytającym wzrokiem patrzyły na mnie porozumiewawczo. Odkiwałem tylko głową i wszystko było jasne.
Gdzieniegdzie widać było pęczniejące w liczbie zgromadzenia i sznury ludzkich ciał przestępujących z nogi na nogę. A swoje apogeum los zgotował na wtorek.
Kolejki snuły się chodnikami po skrzyżowania i śmietniki jako punkty ostatniej szansy doczepienia się do nich. Ludzie rozmawiali, wymieniali poglądy i systemy działania w tej sytuacji, uśmiechali się do siebie i prawili o rzeczach jakich na oczy nie widzieli w życiu i planach dalekosiężnych.
A życzliwości nie było końca, zupełnie jakby każdy każdego wspierał podświadomie i życzył mimo wszystko: "Niech to będziesz Ty, a nie ja mimo wszystko, a może lepiej nie..."
Jedni opracowywali skomplikowane systemy, inni szukali u wróżki i w kartach, niektórzy kombinowali z datami a jednak większość decydowała się oddać to w sprawy ślepego losu, a właściwie skomplikowanej maszynerii, zupełnie jakby nie mieli świadomości, że jakiś wpływ na obrót wydarzeń mimo wszystko mają.

Dziś już z pewnością wiadomo, że szóstki padły dwie. I właściwie tyle, bo zgodnie wszystkich trafień było dwa razy więcej niż w poprzednim losowaniu tylko za sprawą pospolitego ruszenia do kolektur. Czyli żadna sensacja.
Najciekawsze jest jednak to co dzieje się z nami w czasie takiej mobilizacji. Każdy chciałby wygrać. Dzwonimy do bliskich, dyskutujemy o liczbach, sprawdzamy poprzednie losowania i wyczyniamy rzeczy o których nie mieliśmy pojęcia na matematyce w szkole. Wszystko w celu złapania szczęścia za nogawki i nie puszczania za wszelką cenę.
Mimo, że nie mamy żadnej pewności co do trafności swoich losów loterii, gdzieś daleko w głowie wydajemy te pieniądze zaczynając od wielkich planów kupienia domu z basenem, samochodu, wycieczki dookoła świata schodzimy ze swoimi wymaganiami coraz niżej i niżej uświadamiając sobie powoli, że to tylko loteria, a po jej zakończeniu świat będzie trwał dla nas dalej tak samo. I wtedy myślimy, że przydała by się choć czwórka na drobne wydatki. Wciąż jednak wydajemy podświadomie pieniądze, których de facto nie posiadamy i wątpliwe jest wielce, że je posiądziemy.
Zapytani co by się stało gdybyśmy wygrali, zwykle odpowiadamy jak pani z reportażu: "Gdybym wygrala, to bym zwariowala" (oryginalne brzmienie bez "L"). A przecież powinniśmy odpowiedzieć zgodnie ze snutymi planami w naszych głowach.
Mimo wszystko podświadomie zdajemy sobie sprawę z potęgi wygranej i odpowiedzialności jaka na nas spływa wraz z nią. Pewnie dlatego zachęcamy innych, bliskich i znajomych by zagrali, bo łatwiej będzie udźwignąć odpowiedzialność czyjąś niż swoją własną, a przecież jak się nagle okazuje do szczęścia nie potrzebna nam aż taka suma, więc liczymy na przychylność bliskich, że nam coś odpalą z wygranej jeśli się zdarzy.
Mimo wszystko jednak wciąż stoimy w kilometrowych kolejkach chcąc zakosztować potyczki z losem na własny rachunek.
Całkiem niedawno na jednym z portali internetowych ukazał się artykuł o milionerach wielkich loterii i o tym co się z nimi stało w rok i kilka lat po wygranej. Statystyki nie są obiecujące, a fakty są jednoznaczne. Podobno ponad 76% szczęśliwców sponiewiera swój "majątek" od roku do trzech lat prawie całkowicie, wpędzając się dodatkowo w kłopoty finansowe, konflikty rodzinne, nałogi (głownie alkoholizm) i staja się nagle samotni. Szczęścia na próżno szukać w ich życiu, bo odeszło wraz z pieniędzmi i rodziną.
I oczywiste jest to, że my jako potencjalni szczęśliwcy powiemy prawie zawsze, że my zrobilibyśmy inaczej. Ale tego niestety nie wiemy.

Ciekawe jest też wspieranie i zachęcanie nieznajomych do zagrania w loterii. Może wynika to z ogólnego pojęcia o poziomie naszego życia społecznego. Mając na uwadze, że z reguły się nam nie przelewa w życiu myślimy sobie: "Jeśli ja nie trafię, to może Ty (nieznajomy, nieznajoma), a co tam, może Tobie będzie lepiej, kto wie..."

Jedno jest pewne, paranoja narodowa trwa do momentu ogłoszenia wyników losowania. Gdzieś być może ktoś pada na zawał właśnie, gdzieś słychać: "No cóż, znów nic...", gdzieniegdzie euforia jest średnia i cieszy trafiona czwórka lub nawet trójka. Ale pewne jest jedno, każdy kto grał chce wiedzieć gdzie padła główna wygrana.
Humory opadają dwukrotnie szybciej niż rosły przez ostatnie dni do losowania, życie bez fajerwerków wraca do normy i znów następnego dnia trzeba zwyczajnie wstać do pracy, zjeść zwyczajne śniadanie i przeżyć zwyczajny dzień swojego zwyczajnego życia.
Gdzieś tam przecież szóstka padła. Tak samo jak padły humory, jak padły plany a wraz z tym wszystkim nawet pogoda jakoś poszarzała.

Nawet twarze ludzi na ulicach jakieś poszarzałe, zamyślone, może zawiedzione losem. Do kolejnego losowania z wielką wygraną.
A szczęśliwcom życzę, by nie stracili głowy z karku.

40. Neljäskymmenes. Dziadom naszym się nie sniło...

Kolorowa gazetka wrzeszczy do mnie jaskrawymi kolorami i wielkimi białymi cenami na czerwonym tle. Będzie promocja!
Drukowane na trzeciorzędnej jakości papierze czytadło z czasem stające się ewentualnością dla papieru toaletowego, pojawia się w mojej skrzynce na listy średnio dziewięćdziesiąt razy w tygodniu. I na upartego gdyby nie dbałość o wygodę i z troski o własne zwieracze odbytu, zaoszczędziłbym pewnie dzięki darmowej prasie na papierze toaletowym znaczne sumy.

Ale nie o moich zwieraczach będzie, a o snach pradziadów.
Gdyby taką kolorową gazetkę naszemu przodkowi z poprzedniej epoki padłby ze śmiechu lub ze zdziwienia do czegóż to my używamy tychże przeróżnych cudów. Technika techniką, bo tu mowa o postępie, ale są na tym świecie rzeczy i przedmioty, które jak moda - czasem wracają do użytku i spożytku.
Właściwie to można kupić szkielet i jego elementy za jedyne 24,99zł./sztukę lub 3,99zł./1kg. Przy czym jeden szkielet jest jadalny, drugi już nie. I o ile ten drugi byłby przez naszych dziadów wykorzystany do granic możliwości (mam na myśli nawet narzędzia użytku codziennego), to ten drugi spotkałby się raczej z fascynacją i zaskoczeniem - po co robić kości z drewna...

Wrzeszczy do mnie też Brukiew za 14,99zł./1kg i Dietetyczne otręby owsiane za 4,99zł./opakowanie. Pamiętam jak moja babcia opowiadała mi kiedy byłem małym gnojem, o czasach wojny i swojego dzieciństwa. Mówiła, że jak człowiek miał ochotę na słodkości a nie było mąki w domu, to dzieciaki biegłby na pole i jadły brukiew albo (jeśli był akurat sezon) owoce (zwykle kwaśne psie jabłka lub suche jak wiór papierówki). Do luksusów to nie należało, a brukiew jadły przeważnie świnie, bo pożytku z tego nie było większego. Otrębami natomiast nawożono pole lub szorowano talerze po jedzeniu. Luksus wtedy żaden, a teraz nie dość, że dietetyczne to w dodatku towar luksusowy.

Znalazł się także preparat bio do nawożenia gruntu w skład którego wchodzi m. in. sproszkowane odchody ptasie (btw. bogate w fosfor i azot) i karma dla kota w puszce z dodatkiem błonnika i witamin. Jak to mawiał mój dziadzio: "Nic Ci kota nie utuczy jak za myszą nie powłóczy."
Natomiast ten preparat z ptasim gównem hmmm ciekawy eksponat.

Generalnie zasób asortymentu w sklepie X jest bogaty i ilustrowany mniej bogato, ale kupić można wszystko od prehistorycznego szkieletu po najnowocześniejszy model aparatu fotograficznego.
Udanych zakupów.

21 września 2011

39. τριακοστή ένατη (Triakostí̱ énati̱). Ucz się ucz a zostaniesz demonstrantem.

Pamiętam czasy podstawówki, kiedy na lekcjach plastyki lub polskiego nauczycielka prosiła byśmy namalowali, narysowali lub napisali jak będzie naszym zdaniem wyglądać szkoła przyszłości.
Ci co pamiętają dekadę 1989-1999 wiedzą, że możliwości technologiczne w tych czasach były ograniczone mocno, zatem nie pozostawało nic innego niż bujna wyobraźnia, kredki, mazaki lub farbki i do dzieła.
Całe czterdzieści pięć minut szaleństwa, fantazji i wymyślania. To była frajda.

Pamiętam, że rysowało się komputery, hologramy (tak na niby), koledzy opisywali jakieś lekcje wirtualne, brak książek, elektroniczne zeszyty itp. cuda. Inspirowani filmami science fiction i komiksami wszyscy wierzyliśmy usilnie, że w końcu coś takiego pojawi się na świecie i będzie dobrem absolutnym, rozwiąże wiele problemów i będzie częścią naszego życia codziennego.

No i proszę, niespełna piętnaście lat później mamy to wszystko w zasięgu dłoni, korzystamy z tych dobrodziejstw zapomniawszy zupełnie zapewne, że jeszcze będąc dziećmi marzyło nam się coś podobnego.

W naszym kochanym kraju od jakiegoś czasu zdarzają się debaty i rozmowy nt. zelektronizowania szkolnictwa całkowicie. Komputery w klasach zamiast zeszytów, elektroniczne legitymacje szkolne, elektroniczne dzienniki i dorabianie lekcji na zasadzie realizacji zadania w internecie na stronie sprzężonej ze stroną szkoły. Wszystko po to by zaoszczędzić pieniądze, papier, tusz drukarski i czas. A przede wszystkim by usprawnić działanie szkół i wprowadzić polską edukację w XXII wiek.
Usilnie ku temu dążymy - brawo dla nas.

W Grecji kolejna fala zamieszek i demonstracji z powodu zaciskania pasa przez rząd na finansach publicznych. Kryzys tego kraju to spore zaskoczenie dla Europy, ale też sygnał do poświęcenia większej uwagi własnej kasie i problemom drążącym kraj ojczysty.
Do Greckiej gospodarki nam jeszcze trochę brakuje zarówno pod kątem jej rozwoju jak i ewentualnego bankructwa, co do tego nie ma żadnych wątpliwości i wszelkie spekulacje są bezpodstawne. Natomiast nie o to chodzi. Rząd grecki w całej sytuacji postanowił zasypać uczniów szkół gimnazjalnych i średnich właśnie tanią elektroniką, czyniąc w ten sposób kolosalne oszczędności w budżecie na druku książek i pensjach dla nauczycieli.
Uczniowie w pierwszy dzień szkoły otrzymali plastikowe krążki z bieżącym na dany rok materiałem do opanowania, książkami w formie e-booków i masą ćwiczeń do wykonania dla utrwalenia wiedzy. Kazano im się rozejść do domów, a lekcje się odbyły ponieważ nauczyciele albo zostali pozwalniani z pracy w ramach oszczędności, albo sami się z pracy zwolnili w ramach protestu przeciwko oszczędnościom rządu.
Suma summarum uczniowie nie pozostali bierni i wylegli na ulice. Na znak protestu postanowiwszy rozrzucić owe elektroniczne dobro na ulicach i wykrzyczeć swoje osobiste zdanie na temat tego co się w ich kraju dzieje i gdzie mają swój rząd.
Tak czy inaczej elektronika w zdobywaniu wiedzy nie przyjęła się z entuzjazmem.

Czy zatem warto tak uparcie dążyć do tego by w każdej szkole w Polsce zniknęły książki na rzecz płyt CD? A zeszyty na rzecz komputerów?
Tego nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że nawet najcudowniejszy krążek CD lub najwspanialsza książka w postaci e-booka lub nagrany na filmie nauczyciel mówiący do ekranu nie zastąpi w żaden sposób słowa mówionego i wiedzy jaką się zdobywa w bezpośredniej relacji człowiek człowiek. Empiryzm to nie bajka, a stwierdzenie to, to żadna Ameryka.

Może zatem warto powściągnąć się nieco i szkołę zelektronizować tylko w jakimś stopniu, by nie dopuścić do sytuacji jaka zaistniała w Grecji.
Amen.

20 września 2011

38. τριακοστό έγδοο (Triakostó égdoo). Mądrości ludowej ześlij nam panie.

Nie ubłagalnie wielkimi krokami zbliża się do nas cudowny okres, kiedy to staniemy się bardziej pociągający, spolegliwsi, chętniejsi do zostawania w łózkach i pragnący przytulenia choćby do gumowego termoforu lub rozgrzanej w piecu cegły.
Tak tak, sezon grypowy (jak go zwą media medyczne w tym cudownym kraju) lub sezon wzmożonego obniżenia odporności u populacji podróżującej środkami komunikacji miejskiej, zbliża się wielkimi krokami.
Koncerny farmaceutyczne już w lipcu zacierały ręce myśląc o tym co się zacznie dziać od września. BO to właśnie wrzesień uważany jest przez wszelkiej maści Product Managerów lekowych za miesiąc kiedy w tajemniczy sposób mikroorganizmy chorobotwórcze budzą się do życia, tak jakby do września jakoś tajemniczo spały gdzieś pod dywanami.
I proszę nie trzeba daleko szukać - reklamy już się pojawiły. Kuszą całkiem zdrowych konsumentów hasłami, że nie znasz dnia ani godziny kiedy zaleją Cię wydzieliny (z nosa, ucha itd. oczywiście), więc lepiej mieć coś na zaś i nie dać się zaskoczyć chorobie w drodze z lub do pracy. No ale w końcu coś w tym jest, bo spece od marketingu w takich firmach w ciemię bici nie są i wiedzą jak korzystać z danych epidemiologicznych, które znów cudownie wskazują, że faktycznie na gila zapadamy częściej jesienią niż latem, względnie zdarzy się wczesną wiosną lubw środku srogiej zimy jakiś "gildopasa".
Francuzi wrzesień spędzają w dużej mierze w jego początkach na kończeniu swych urlopów wypoczynkowych i an wymianie doświadczeń urlopowych z koleżankami i kolegami z pracy. Spędzają przy tym masę czasu na całowaniu się i wymienianiu komplementów po długim okresie nie widzenia się. Później następuje marazm i załamanie w pracy - zwyczajnie nie chce się im pracować na pełnym gwizdku.
Polacy natomiast z początkiem września wróciwszy z wojaży urlopowych i wymieniwszy swoje doświadczenia z Szarm el-Shejk lub Tunisu wpadają w zgęstniałą strukturę powietrza rodowitego kraju, gdzieś podczas ich nieobecności złowrogie drobnoustroje szykowały zmasowany atak, by pod koniec września zmusić Polaków do pójścia na pierwsze zwolnienie lekarskie minimum na 5 dni.
I tak nasza wydajność w pracy upodabnia się do Francuzów z zupełnie innego powodu.
Ślęcząc w kilometrowych kolejkach w oczekiwaniu na wizytę do lekarza jesteśmy podatni na ploteczki ze współpasażerką lub współpasażerem owej kolejki do zbawiennej wiedzy znachora. Wdychamy sobie z upodobaniem kichnięcia i kaszlnięcia współtowarzyszy i z uśmiechem lub miną jak srający kot na rozdrożu czekamy.
No ale jest wrzesień (przy gorszych wiatrach październik) i możemy się spodziewać, że zastaniemy na korytarzu przychodni kompletną pustkę. Czyżby wszyscy byli obłożnie chorzy i leżeli w domach? A może to tylko my chorujemy a reszta ciężko pracuje?
Rozglądając się wokół spostrzec możemy, że na okienku recepcji lub rejestracji wisi karteczka z informacją tak lakoniczną jak informacja o składzie papieru toaletowego: "Limity przyznane na wizyty u dr. X w tym roku zostały wyczerpane. Wizyta tylko odpłatna."
Widocznie limit był faktycznie niewielki skoro w 2/3 roku kalendarzowego został wyczerpany. A może jakaś epidemia?
Nie trzeba kończyć studiów wyższych żeby na to wpaść. Bo to przecież kompletna bzdura, że budżet i limity na świadczenia zdrowotne uchwalany jest na okres od stycznia do grudnia!
Bo kiedy przypada okres największego oblężenia przychodni portfele oddziałów NFZ zioną pustkami lub telepią się w nich marne ochłapy na wykończeniu.
Dlaczego nie uchwalić limitów od sierpnia do końca lipca?
Z początkiem sezonu mielibyśmy i kasę i limity, które wyczerpywały by się do ok marca. Ewidentnie im bliżej wakacji i lata tym liczba pacjentów w przychodniach mniejsza, więc gdyby limity nam się wyczerpywały w marcu lub kwietniu to nie byłby to aż tak wielki problem, bo zaraz i tak pacjenci wyjadą lub przestaną chorować.
Wilk syty i owca cała.
A tak, mamy przepełnione i sfrustrowane korytarze w apogeum sezonu zachorowań, limity na wyczerpaniu, lekarzy zmęczonych narzekaniem i nie chcących wystawiać zwolnień - bo limit się skończył na ten rok. I wciąż powtarzający się problem.

37. τριακοστός έβδομος (Triakostós évdomos). Zawód - Uczestnik rozmów kwalifikacyjnych.

Czasem na rozmowach o pracę spotyka się więcej nią jedną osobę stanowiącą potencjalną konkurencję na stanowisko, o które z założenia się ubiegamy.
Ja osobiście uwielbiam takie spotkania rekrutacyjne na których banda szczurów - w tym także i ja - ulegają zbiorowej głupocie i wykonują pod batutą Rekrutera najbardziej skomplikowane, wyuzdane, wysublimowane i odjechane zadania i plecenia.
Zbiorowa głupota ma oczywiście swoje plusy - wszyscy nagle stają się tak samo odmóżdżonymi personami bez twarzy. Kompletne zezwierzęcenie.
I tak mija w sympatycznej zwierzęcej atmosferze kolejne popołudnie, które zaczęło się o brzasku Jutrzenki - a można było spokojnie pospać.

W szale poszukiwania zajęcia na co dzień zdarza się człowiekowi wysłać na jedną ofertę pracy kilka razy swoja aplikację. Czasem bywa i tak, że ilość wysłanych aplikacji dawno przestała być racjonalną. I człowiek siedzi i czeka na umówienie rozmów. I myśli czy to będzie proces rekrutacyjny, czy rozmowa człowieka z człowiekiem.

I czasem też bywa tak, że na kolejnych rozmowach (zakładając, że idzie się na co najmniej pięć do różnych form), spotykasz w tym tłumie znajome twarze. Potencjalna konkurencja...
Zagajasz i pytasz: "Co słychać? Jak leci? Czy my się już gdzieś nie widzieliśmy?"
"Ano widzieliśmy! Na rekrutacji do Firmy Krzak na stanowisko Leśna Jagoda! Ale była masakra co..."
"No! A te zadania, co za debil je wymyślał?!"
"Ciekawe co tutaj wymyślą..."

Rozmowa ciągnie się w nieznanym kierunku do czasu wejścia na salę rekrutacyjną. Kolejny raz.

19 września 2011

36. τριακοστό έκτο (Triakostó ékto). Przyczajony glut ukryty gil.

Czasem w roku kalendarzowym bywają i takie chwile, kiedy człowiek ma ochotę zapaść się pod ziemie, ukryć pod kołdrą lub w szafie.
Góra chusteczek higienicznych piętrzy się i rośnie z każdą chwilą a smarkom z nosa nie ma końca.
Oczy czerwienieją jak buraczki w zupie od łez, nos się robi pękaty jak dynia, a z ust wydobywa się tylko chlipanie lub głuchy pomruk ściśniętego gardła. We łbie dzwony i hordy hipopotamów grzmią a każdy promień światła kłuje jak miecz lub szpada.

Ani to wampiryzm zwany porfirią, ani rozpacz hadesowa. Wynik całowania ot co. Gil się ciągnie do pasa, glut stoi okrakiem w zatokach, a łeb pęka z boleści, bo zachciało się cholera miłości i całowania chorej osoby.
No i masz za swoje dziadu.
Ale czego nie robi się dla miłości.

Poszedł chorować.

16 września 2011

35. τριακοστό πέμπτο (Triakostó pémpto). Ciężki kawałek chleba.

Ponad 5500 wysłanych zaproszeń.
2000 rozdanych ulotek.
40 zainteresowanych.
Frekwencja na poziomie 0,53%.

To bilans ostatniego spotkania dotyczącego m.in. poezji w naszym kraju.
O rynku już pisałem, więc rozdrabniał się ponownie nie będę, bo to temat rzeka.

Ludzie! Czytajcie!

12 września 2011

34. τριακοστό τέταρτο (Triakostó tétarto). Módl się za nami grzesznymi....

W dorosłym życiu tak już jest, że trzeba uważać na to co się mówi, jak się mówi, kiedy się mówi i gdzie się mówi.
Mimo iż obowiązuje nas wolność słowa i kilka innych wolności, czasem warto zamknąć japę i nie wydusić z siebie choćby dźwięku, bo może się okazać, że właśnie wykopaliśmy sobie grób.

Z życia wzięte:
Autobus popularnej linii. Godzina 7:18. Dwie panie siedzące obok siebie rozmawiają dość głośno o sprawie jaką jedna z nich ma do załatwienia w Urzędzie, który stoi po drodze.
-...i mówię Ci, wczoraj ta wredna baba odesłała mnie z kwitkiem do jakiejś flądry z pokoju 128. Jakbym nie miała co robić tylko łazić i dyskutować z jakimiś babami. Założę się, że i tak u tej kolejnej nic nie załatwię. Pewnie będzie kolejną zrzędliwą babą z urzędu, której się wydaje, że wszystkie rozumy pozjadała...
Na tą chwilę, przysłuchująca się od kilku minut dziewczyna siedząca za paniami nachyla się ku nim i mówi:
-Miło mi poznać (tutaj rzuciła swoje imię i nazwisko oraz stanowisko). To ja jestem tą straszliwie zarozumiałą flądrą na posadce z pokoju 128. Zapraszam panią do siebie i gwarantuję, że sprawa z którą panią do mnie odesłano zostanie załatwiona jeszcze dziś.
Uśmiechnęła się i usiadła swobodnie.
Miny rozmawiających koleżanek - bezcenne.

Korytarz jednej z uczelni warszawskich. Grupka słuchaczy przemieszcza się schodami ku bufetowi w oczekiwaniu na spóźnionego wykładowcę. Wiem, że spóźnionego, bo to ja. Akurat tego dnia zaspałem trochę na autobus.
-Boże czy na tej uczelni wszystko musi być takie beznadziejne? Mogliby chociaż informować, że zajęcia się nie odbędą. -słychać z tłumu.
-Pewnie jakiś stary pedał, który będzie nudził. Ja nie wiem po co są te zajęcia. -słychać kolejny głos.
Przechadzam się dalej korytarzem szukając numeru sali, w której lada moment powinienem zacząć zajęcia z nową grupą słuchaczy. Znajduję salę, ale nie znajduję słuchaczy. Instynktownie schodzę do bufetu. Zastaję tam większą część ludzi, których spotkałem na schodach.
-Czy państwo czekacie może na zajęcia z (...)? -pytam.
-Tak. -pada lakoniczna odpowiedź.
-To zapraszam do sali. -odpowiadam i wskazuję kierunek marszu.
Po wejściu do sali przedstawiam się:
-Witam państwa serdecznie. Nazywam się (...) i jestem okropnie nudnym starym pedałem, który poprowadzi dziś dla państwa koszmarnie nudne zajęcia z (...). Mimo wszystko przepraszam najmocniej za moje spóźnienie i dołożę wszelkich starań aby dzisiejsze zajęcia zapadły Państwu głęboko w pamięć i że nie zanudzę Was na śmierć.
Mina większości słuchaczy - bezcenna.

11 września 2011

33. τριακοστή τρίτη (Triakostí̱ tríti̱). Pragnienia

To była zwyczajna historia poznania.
Jeden zagadał do drugiego i tak to się zaczęło.
Pierwsza kawa, spacerek, lody i odprowadzanie na przystanek i takie zwykłe szare wieczory.

Za pierwszym razem nie wyszło. Tak zwyczajnie coś nie zaiskrzyło. I rozeszli się w swoje strony.
Pisali do siebie od biedy i zdarzyło się im spotkać politycznie przy herbacie.

R. był sam, a K miał kogoś i tak to się toczyło. Od czasu do czasu pisali i dzwonili do siebie w tajemnicy przed światem.

Jemu koleżanka kazała zawalczyć, bo snu na powiekach nie gościł już od tygodnia i myślał.

Po ledwo ustalonym spotkaniu poszli do R. Jak tylko drzwi trzasnęły za ich plecami rzucili się sobie w ramiona. Ich dłonie wędrowały po ciałach delikatnie muskając każdy kącik i zakamarek, a pocałunkom ich nie było końca.
W namiętnym uścisku przetoczyli się do dalszej części mieszkania. Wyglądali zupełnie jak tańcząca para w namiętnym uścisku. Słychać było mlaśnięcia ich ust i szuranie stóp po puchatym dywanie.
Ledwie jedna lampa oświetlała pomieszczenie. Ich cień snuł się powoli po ścianie w kolorze zachodzącego słońca. Osunęli się na sofę. Łapczywie acz delikatnie dobierając się do zawartości opakowań z ubrań. Rozerwawszy prawie koszulę R. dostał się w końcu do rozgrzanego brzucha i torsu K. Jego dłoń delikatnie powędrowała w stronę nabrzmiałych już sutków i delikatnymi muśnięciami opuszków palców drażniła brodawkę.
To doznanie wydobyło głuchy jęk z krtani K. Jęk przyjemny, trochę złowrogi, jakby chciał powiedzieć: Jeśli przestaniesz - zginiesz!
Nie przestawał. Jego palce co rusz drażniły nie tylko sam sutek ale i całą pierś, lekko owłosioną, nabrzmiałą i twardą od mięśni pod skórą.
Mlaśnięcia stawały się coraz bardziej soczyste, a ich usta czerwieniały z każdą chwilą coraz bardziej, drażnione zarostem i przygryzane zębami.
Na czole R. pojawiły się kropelki potu. Było naprawdę gorąco.
K. nie pozostając obojętnym na pieszczoty jakie właśnie były mu serwowane wsunął obie dłonie pod jeansy R. dotykając już bezpośrednio jego pośladków. Delikatna skóra, gładka i mięsista przesuwała się pod palcami K. pobudzając zmysły do granic możliwości.
Nieważne, że spodnie uwierały go już nie tylko w ręce. Ciasno było i w jego kroku. R. syknął z radości i rozkoszy, gryząc K. w ucho.
Guziki nie wytrzymały szturmu.

Obudzili się wcześnie. Budzik nie zdążył nawet dotrzeć wskazówkami do zaplanowanego zamachu na uszy śpiących. Było grubo po piątej, ale znacznie daleko do siódmej.
R. wtulony w tors K. mruknął coś pod nosem. Nie miało to najmniejszego znaczenia. Ich nogi splecione ze sobą ocierały się lekko o siebie drażniąc owłosieniem. Ale było to nader przyjemne drażnienie.
R. znów coś mruknął. Łapał resztki snu. Jego dłoń wtapiała się w nagą klatkę piersiową K. a policzek opierał na prawej piersi. Ciepło kołdry pod którą leżeli było przyjemne i pobudzające.
K. pogładził R. po głowie przeczesując delikatnie jego krótkie włosy. R. odchylił głowę spoglądając na K. oczami zbitego psa, ale dało się w nich zobaczyć wczorajsze kurwiki i namiętność zmieszaną z radością.
-I co teraz? - zapytał K.
-Nie wiem. - odpowiedział cicho R. -Wyjścia są chyba dwa...
-Nie wychodźmy jeszcze nigdzie, proszę. Jest tak przyjemnie... -K. z wyraźną chęcią przytulił mocniej R. do siebie a jego dłoń powędrowała po delikatnej skórze pleców R. przyciskając go do siebie jeszcze mocniej.

32. τριακοστό δεύτερο (Triakostó déf̱tero). Sztuczna inteligencja

Jak człowiek w dzisiejszych czasach radzi sobie bez komputera nie wiem. A przynajmniej na pewno nie wiedzą tego ludzie rocznik 1990+.
Ja sobie też tego nie do końca wyobrażam, ale...
Peszek chciał, że roku bieżącego pańskiego 2011 w marcu moja machineria postanowiła zniszczyć się sama i toteż uczyniła psując sobie dysk twardy.
A co? A tak se po prostu przestał działać i już, bo ja i tak nie miałem na co kasy wydawać, tylko na naprawy.
A te nastąpiły niedawno dopiero z przyczyn ode mnie niezależnych. O!

Producenci (tutaj mamy oczywiście na uwadze jedną korporację komputerową) oprogramowania i systemów co chwila zarzekają się, że kolejna wersja ich zajebistego programu czy systemu będzie jeszcze bardziej zajebista i zajebistsza niż poprzednia. Obiecują też, że aktualizacje przestaną być potrzebne, bo już ta najzajebistrzejsza wersja będzie wersją najzajebistszą pod słońcem i zajebistszej nie będzie, bo...

I jakoś im kurna chata blade oko owe obietnice nie wychodzą. Bo kiedy rynek ogarnęła wszechzajebista Vista ku niepocieszeniu użytkowników XP, obiecując piękno, przejrzystość i cudowność nowości jakie posiada, a przede wszystkim brak konieczności instalowania aktualizacji, szybko jednak okazało się to czczym gadaniem na nic zdanym.
Bo przecież nagle użytkownicy zasypani zostali lawiną aktualizacji jak nie samego systemu to dodatków do niego lub aplikacji bez których na pewno sobie nie poradzą.
I tak z obiecywanego zajebistego systemu operacyjnego powstała "Vista przyklej, doklej, zainstaluj".
Osobiście nie pamiętam ile aktualizacji zainstalowałem do Visty, ale było ich na pewno więcej niż sto.

Po Viście nastąpiła era Siódemki, która podobnie jak Vista miała byc cudownym bezaktualizacyjnym cudem techniki. I co? I guzik kurwa!

Ja się pytam po cholerę w ogóle są te aktualizacje?
Że niby zaklejanie dziur? A jak te dziury powstały, skoro nad systemem pracowała rzesza specjalistów najwyższej maści informatyków?
Że niby aktualizacja zabezpieczeń? Zabezpieczeń czego? Programy antywirusowe przecież są i każdy zdrowo myślący ludź takowy program posiada!

Trochę mi się to kojarzy z ubraniami. Najnowszy trend w modzie, nowa kolekcja sukienek czy swetrów. Wysyła się je w świat. Ludzie je noszą i nagle dostają informację, że w rękawie brakuje guzika, który sobie trzeba kupić w markowym sklepie i przyszyć albo, że w nogawce spodni nie wszyto jednej nici i trzeba sobie ją samemu tam wkomponować.

No ludzie kochani!

8 września 2011

31. τριακοστή πρώτη (Triakostí̱ pró̱ti̱). Matko boska rodzicielko

Jest kilka rzeczy, za które podziwiam kobiety.
Jedną z nich jest rodzenie samo w sobie.
A jak rodzenie to późniejszy instynkt macierzyński, który jak się już nie raz świat przekonał, ma różne postaci, formy, przejawy i rodzaje.

Sezon na rodzenie powoli przemija. Za chwilę zacznie się sezon produkcyjny, by na wiosnę i kolejne lato znów nastał nam wyż porodowy.

Niesamowite jakże doskonale muszą być przygotowani obecnie rodzice, by móc sprostać wymaganiom małego berbecia.
Zaskakujące jak wiele różnych, praktycznych rozwiązań proponuje nam obecny świat techniki i medycyny by nam opiekę nad dzieciakiem ułatwić i uprościć nie koniecznie zawsze uprzyjemnić.

Wracając tramwajem z miasta, jechała ze mną młoda dziewczyna z wózkiem, w którym zapakowane w kolorowe ciuszki leżało jakieś dziecko.
Nad jego głową dyndała tęczowo kolorowa grzechotka w towarzystwie czerwonej wstążeczki.
Pstrokaty wózek ze skrzypiącym kółkiem kołysał się na boki a wraz z nim torba uwieszona na uchwycie wózka.
Na tzw. bagażniku leżała kolejna lekko otworzona, z której wystawały kolorowe okładki książeczek dla dzieci i pampersy.

Właśnie wtedy, kiedy patrzyłem na tę torbę przypomniało mi się kilka sytuacji kiedy nie mogłem wyjść z podziwu dla tzw. matek.

A. jedno dziecko już trochę odchowała kiedy pojawił się Dm.
Od samego początku sporo chorował, mimo wszystko A. nie załamywała rąk, bo przecież nie o to chodzi.
Budzik wściekał się najczęściej w okolicach 7:00 kiedy na zewnątrz promienie słońca ledwo muskały szczyty Uralu lub Kaukazu. Poranek w Z. miał zatem nastąpić niebawem ale nie już.
A. powłóczystym ruchem ściągała nogi z łóżka. budziła Dd do przedszkola.
Nadzór nad myciem, czesaniem, przygotowaniem worka z butami, przygotowaniem ubrania, ubraniem, śniadaniem, wypiciem kakao, odprowadzeniem pod bramę przedszkola, zostawieniem niesfornego dzieciaka na pastwę nieogarniętych pań przedszkolanek.
Po jej powrocie do domu budził się już zwykle Dm. A tu papu, nany nany, przebranie, zmiana pieluchy, czytanie, ubranie, spacerek, obiadek, zmiana pieluchy, zabawa, oglądanie bajek, zabawa. W międzyczasie pranie, prasowanie, zakupy, rozmowa przez telefon, wypełnienie dokumentów, zmywanie naczyń, szybkie odkurzanie, odebranie Dd z przedszkola.
I znów papu papu, nany nany, czytanie, zabawa, wizyta wujka, wizyta cioci, spacerek, kolacja, nany nany, rozmowa z babcią...

7 września 2011

30. Třicátý. Weź się do normalnej pracy... Usłyszał.

W 2009 roku GM zarobił 78000€ w samej tylko Europie (a statystyki nie uwzględniają wszystkich krajów). W tym samym roku SK zarobił ponad 547000$ w USA. Niewiele mniej RL zarobił na całym świecie, bo aż 493000$.

W Polsce tak zatrważających zarobków nie było w tej dziedzinie. I właściwie nikt nie wie dlaczego, choć wszyscy mogą się tego domyślać.

D. wydał książkę. Dumny był niesłychanie. Praca kilku miesięcy zaowocowała nakładem 18000 sztuk, które w krótkim czasie trafiły na półki księgarni w całym kraju pod koniec lutego.
Gratulacjom i uznaniom nie było końca. Ostatnie gratulacje dostał trzeciego marca. Od ojca, który przypadkiem zobaczył dzieło swojego syna na półce wystawy w miejskiej księgarni.

Z ciekawości jedynie zapytał panią za ladą ile sztuk tego "dzieła" maja na stanie sklepu.
-Dziesięć proszę Pana.
-A ile sprzedaliście?
-Jedną proszę Pana.
-A ile kosztuje ta książka?
-8,99zł. w promocji z podpisem autora. Cena poza promocją to 11,89zł.

Ojciec kupił jedną sztukę. O podpis poprosił D. kiedy ten przyjechał akurat do domu w odwiedziny.

W maju D. dostał statystyki sprzedaży od wydawcy. Pieczołowicie zaklejona koperta z kartką formatu A4 spowodowała u D. prawie zawał serca. Był podekscytowany jak nigdy dotąd. I na zawale prawie się skończyło. Karta bowiem nie zawierała spektakularnych danych finansowych i wizji świetlanej przyszłości pisarza. Widniały na niej zdania, jakieś niejasne wyliczenia i podsumowanie w postaci: "Niestety pozostały w magazynach nakład będzie Pan musiał odebrać lub zostanie od zutylizowany na Pana koszt. Wartość utylizacji 800zł.+VAT".

D. miał listę znajomych z danymi teleadresowymi zapisaną w jakimś starym, szarym zeszycie. Od praktycznie każdej z tych osób dostał gratulacje i zapewnienie, że jego książka na pewno znajdzie się na ich półce i zostanie na pewno przeczytana.
Ostatecznie wyniki sprzedaży świadczyły o tym, że książkę kupiło więcej obcych mu ludzi niż znajomych.

Pod koniec maja otrzymał wiadomość sms, że na poczcie czeka na niego przesyłka. Zabrawszy smsowe awizo podreptał na pocztę by odebrać pakunek. Dopiero na miejscu okazało się, że właściwie musi zadzwonić po jakiś transporter. Czekało na niego 26 pudeł o łącznej wadze 324 kg. I list. A właściwie kartka z odręcznym komentarzem. "Za pana zgodą i przyzwoleniem przesyłamy Panu pozostały nakład. Życzymy kolejnych sukcesów." Podpisano "Wydawnictwo".

Uzgodnił z kierownikiem lokalnej poczty, że pudła będą czekać na lepsze czasy w magazynie poczty. W międzyczasie D. postanowił przetłumaczyć swoją książkę na niemiecki i angielski i zaryzykować wysyłkę do wydawnictw w Niemczech i Wielkiej Brytanii.

W połowie sierpnia otrzymał szwabskie bazgroły w kredowej kopercie. O dziwo napisane było w języku do złudzenia przypominającym Polski.
"Chcieli my wydawać Pana księga na nam rynek wydawnitsym. Przeprowadzone badanija marketing wykazało dusze zajinteresować się tym książka. Proponoje Pan sztuk 20000 książki i nagroda pieniedza w wysokość 15000€ a w pszypadku sprzedaży całego nakład premia 8% od zyska. Jeszli jest Pan zainteresować proszy o kontakt na...(...)"

Zawał był blisko, ale nie nadszedł. D. stwierdził, że to pewnie żart. Jaki poważny Niemczur pisałby do niego jeszcze w dodatku po Polsku.
Powiedział o tym liście kilku znajomym. Podniecony niezwykle ale ostrożny w słowach.
-No gratulacje kochany, ale weź się do normalnej roboty. Z pisania nie wyżyjesz. Piszą tylko baby. Baba jesteś czy co? - usłyszał od jednego z kolegów.
-Nie no fajnie... - cisza... -Ale książek nikt nie czyta. - słowa jego przyjaciela były ogłuszające w swym wydźwięku. -Wiesz no ja nie lubię książek, więc nie licz na to, że Twoją przeczytam. Sorry kochany, znasz mnie nie od dziś.

Generalnie znajomi i koledzy z pracy patrzyli na niego z pobłażaniem i politowaniem.
D. na list nie odpowiadał.

Zadzwonił telefon. Była 7:11 rano. Rozkleił szybko swoje powieki i spojrzał na plastikowy prostokąt migający do niego brzęcząc przy tym wbudowanym wibratorem.
-Halo? - odezwał się zaspanym głosem.
-Ja! Halo! Herr D.? Ich heisse....
Nagle rozbudził się niezależnie od ogromnej chęci dokończenia przyjemności spania i oprzytomniał jakby wylano na niego kubeł zimnej wody.
-Ja ja das bin ich. Was kann ich fur dich machen?
Rozmowa nabierała barw, ale D. im przytomniejszy był tym mniej rozumiał zaodrzański dialekt. Chwilę później rozmawiali już łamaną polszczyzną.

Dwa dni temu D. otrzymał pocztą czek na 15000€ do realizacji w jednym z Niemieckich banków. Do czeku dołączona była kartka z odręcznym pismem:
"Nakład wysprzedano w 76%. Proszę zauważyć, że książka jest w księgarniach dopiero od tygodnia. Planujemy zwiększenie wydruku o kolejne 50000 sztuk. Warunki honorarium zgodnie z ustaleniami zostają bez zmian. Procent jaki możemy panu zaoferować za sprzedaż całego dodatkowego nakładu to 11,34% od sprzedaży. Jeśli ma pan sugestie prosimy o kontakt. Pozdrawiamy. Wydawnictwo".

Albo zatrudnili kogoś ze znajomością polskiego, albo sami się nauczyli.

A znajomi mówili: Weź się za normalną robotę.

29. Dvacátéhodeváté. Od absurdu uchroń mnie, bo z głupotą sobie jeszcze poradzę...

DUPa (Dzielnicowy Urząd Pracy)
Dane dotyczące wymagań
Wymagania: Znajomość języka urdu - Pakistan.
Wykształcenie: średnie zawodowe, inne wyższe (w tym licencjat), inne
Języki: arabski-biegły, angielski-biegły

Pani na mnie patrzy i pyta:
-To rozumiem, że nie zna pan języka urdu?
-Yyy, no nie, niestety moi rodzice woleli uczyć mnie polskiego, a żałuję, że nie rozwijałem języków dalekowschodnich - popatrzyłem na nią z ironicznym uśmiechem na twarzy.
-Proszę pana, proszę nie być niemiłym. W tym kraju są ludzie, którzy ten język znają biegle i szukają pracy. - przed oczami stanęły mi zastępy młodych ludzi spragnionych pracy, rozmawiających między sobą w obcym dialekcie. Żaden z nich nie wyglądał na tzw. Polaka nie mówiąc już o Europejczyku.

Zmartwiłem się. Nie jestem nietolerancyjny, absolutnie. Fajnie, że tacy ludzie są, ale to już lekka przeginka.

-Proszę pana, w chwili obecnej mogę panu zaproponować staż jako sanitariusz. Z pana kwalifikacjami trudno będzie coś znaleźć.
-Staż, pani mówi. To ja przyjdę za miesiąc, choć mam nadzieję, że nie przyjdę.
-A co liczy pan na znalezienie samotnie pracy?
-Czy pani ma mnie za ułomnego? - pytam.
-Po co pan wybierał się na studia i to takie specjalistyczne? - pani patrzy na mnie znad okularów.
-Pani jest niemiła.
-Proszę pana, ja nikogo nie zmuszam, żeby tu przychodził. Równie dobrze, mogę napisać, że odmawia pan przyjęcia oferty bez powodu, a to skutkuje skreśleniem z listy bezrobotnych.

Koleżanki z biura patrzą na nią z zadowoleniem.
-Pani mi grozi? Chyba pani sobie żartuje. Na szczęście podpisałem dziś już listę. Do widzenia, choć mam nadzieję, że nie.

Zamykam drzwi i słyszę jeszcze za deską:
-Ale mu przygadałaś. Bezczelny cham...

Jeśli tak wyglądają w Polsce UPy, ja kapituluję.

5 września 2011

28. Dvacátéhoosmý. Ku samozadowoleniu

Odkrywszy nowe możliwości, szczękę opuścił ku ziemi i tak pozostał. Ino kropla nieustannie kapiącej śliny z kącika ust jego była czasem wkurwiająca, toteż ocierał ją skrupulatnie rękawem koszuli. A zdziwienie jego nie miało końca. Każdy wers czytawszy podwójnie bez zrozumienia wzbudzał w nim nerwy i ścinał skórę na przedramionach, a palce u rąk przeczesawszy włosy na głowie coraz bardziej mokre się stawały podobnież do oczu, z których kapać zaczęło.

Nie wiedział czy płacze ze szczęścia czy z rozumu.

Kowalem swego losu jesteś - dziadek jego powtarzał za życia, a on nie wiedział co dziadzio na myśli miał, wyciskając przez sztuczne zęby słowa soczyste jak nabrzmiała w słońcu pomarańcza.
Wiele razy później słowa owe analizował i stwierdzał, że nie mają ukrytego sensu, a w czasach obecnych mu, nie zawsze mają rację bytu. Tudzież kowala ze świecą było szukać, a konie biologiczne na mechaniczne ludzie chyżo zamieniali.

Na kartę zasianą czarnymi jak węgiel i jak mrówki małymi literami patrzył. Powieka lewa drgała na jego niebieskim oku rytmicznie jak w salsie pupa na boki drga pięknej tancerce. A tęczówka jego malała raz a raz otwierała na oścież źrenicę utopioną w grubej warstwie łez słonych jak morze Martwe.

Bież co los Ci daje i nie narzekaj, bo gorzej być może niż jest i być lepiej zawsze może być niż teraz jest - babcia mu powtarzała w rodziców akompaniamencie. Więc brał jak leci, a leciało całkiem snadnie. I te konie mechaniczne leciały a na nich nimfy niebiańskie rudowłose, blondynki i czarnowłose w spódnicach kusych i rozpieszczone jak bicz dziadowski z kurwikami w oczach co nęciły go nie raz i nie dwa.
Pokusom ulegał jak mało który dzieciak z podwórka, choć straszono go chorobami i kaktusem na dłoniach, ulegał, nie wahał się ani razu i ani razu nie wahał się nie wahać.

Solanki kropla po brodzie mu spłynęła z ledwo słyszalnym chlustem odklejając się od skóry i spadając na leżący pod nią banknot najwyższego nominału pieniędzy, które raz są a nie ma ich raz, bo rzeczą nabytą są i bywają w portfelach lub nie jako papierki. Uczyła go wydawania matka z siostrą, wbijając w łepetynę za młodu, że wydawanie na głupoty sensu większego nie ma, toteż nie golił się chłopaczyna maszynkami jednorazowymi, bo wydawanie na głupoty sensu nie miało. Broda kilkumiesięczna i zarost trzydniowy to jego bajka była na co dzień a kasa wtopiona w plastik była zwykle nienaruszony.

Ze szczęścia płakał - pomyślał przez chwilę sam o sobie, bo kącik ust jego podniósł się w uśmiechu, bo radosny był to człowiek o spokojnym usposobieniu, a uśmiech z gęby jego nie schodził co dnia. Wiedział doskonale, że takim podejściem łatwiej zyskać przychylność ludzi i łatwiej przez życie iść. Bał się tylko czasem zmarszczek mimicznych lub wyśmiania, że niby go za debila wezmą, że się cieszy nieustannie jak głupi do sera. Zmarszczek nie miał i wiedział ze mieć długo nie będzie, a radość w sercu i na ryju nosił, bo go tak brat starszy nauczył. Obaj amanci. Z nieskazitelnymi zębów szeregami w twarzach ich.

I oto ryczał jak dziecko z radości, wstrząsany co rusz pochlipywaniem. A łzy jego dawały wyraz najwyższego stopnia zadowolenia, bo oto właśnie dano mu szansę na samorealizację i samozadowolenie nie mylić z masturbacją.

4 września 2011

27. Dvacátásedmý. Wyzwól w sobie bestię.

To już kolejna kolejka. 8 albo 9. Kto by to liczył. "Liczy się butelki nie kieliszki" - powiedział kiedyś do mojego ojca znajomy ksiądz.
Pijesz shot'a czy drina? Masz zapojkę? Gdzie Twój kieliszek? To za co teraz pijemy?
Wznieśli kielichy w górę i wlali w swoje spragnione gardła płomienny, przeźroczysty płyn.
Drugie, prawie trzecie piętro, choć patrząc przez okno miało się wrażenie, że to piąte. Mimo wszystko zmutowane komary odporne na wszelkiego rodzaju środki pogromu biologicznego cięły w kuchni, gdzie przelewały się decylitry gorzały.
-Pijanych nie siekają - naukowe stwierdzenie w ustach R. zabrzmiało jak nieskończona obietnica błogiej nocy w śnie ululanym procentami bez krwiożerczych helikopterów nad głową.
-No to trzeba się napić! - zakrzyknęło zacne grono i przechyliło kolejną porcję płynnego ognia w gardziele.
Co chwilę słychać było klaśnięcie, po którym ginęła kolejna przewidziana przez boski plan, krwiopijna istota wielkości paznokcia.
W szkle pojawiła się kolejna porcja płynnego ognia. Klaśnięcie. No to na zdrowie.
Zanim podnieśli szkła do ust, R. wypalił do M.:
-Chcesz komara? - mówiąc to podsunął pod same oczy M. palec wskazujący, na którego końcu przyklejone były zwłoki komarzycy. Jeszcze lekko drgało skrzydełko i podrygiwała nóżka w jakimś makabrycznym tańcu.
Scena jak z andaluzyjskiego baru. Hiszpańska mucha lub robak w Mezcalu w wykonaniu Warszawskiej Ekipy Imprezowej - Wódka z komarem.
Chlusnęli ognistą wodą w żołądki i podreptali wyzwalać w sobie bestie na parkiecie.
Na zdrowie!

2 września 2011

26. Dvacátéšestého. ...i już, jak nowe!

Sklep. Stoisz przed ladą z wędlinami i myślisz sobie co kupić. Może ta pięknie wyglądającą, różową szynkę z udźca, a może podsuszaną kiełbaskę, mortadela też się pręży smakowicie w swym kondomie.
Ślina spływa Ci kącikiem ust, a ty stoisz i gapisz się jak dzieciak na wystawę w sklepie z cukierkami.
Nie zauważasz, że dziwnie wyglądasz, nie zauważasz, że gapi się na Ciebie kilka osób z zapytaniem na twarzach - Czy pan coś kupuje?, nie zauważasz w końcu, że stojąc tak od kilkunastu minut masz plamę na koszulce i że ekspedientki ciągle przed Tobą brak.
-Co podać? - głos z głębin pod ladą ocuca cię z zawieszenia i uświadamia, że są gadające lady sklepowe. Może to zautomatyzowana lada spożywcza, która prezentując z wdziękiem wyroby lokalnego masarnika, sama poda Ci to na co masz aktualnie ochotę.
Nagle wyłania się zza kontuaru postać zdeformowanej foki w okularach z uśmiechem przyklejonym do gęby i pyta ponownie:
-Co panu podać?
-Yyyy.... 20 dag tej szynki.
Kolejka za Tobą już się rozproszyła. Widocznie widzowie przedstawienia "Ślina na koszulce" znudzili się czekaniem.
-Pan jej nie bierze...
Tzn jak to mam je nie brać - myślisz sobie. Przecież ja chcę, właśnie na nią się tak usilnie ślinię od kwadransa.
-Pan jej nie bierze... - głos nie daje za wygraną, więc pytasz.
-Ale jak to? Dlaczego?
Ekspedientka upewnia się ruchem głowy na boki, że nikt jej nie słyszy poza Twoją spragnioną wrażeń smakowych osobą i mówi szeptem.
-Jest tutaj od prawie miesiąca. Sama ją dziś nacierałam rano oliwą. Na noc wkładamy ja do solanki, żeby nie zzieleniała.
Cycki opadły Ci właśnie z wrażenia do samej podłogi i myśli rozproszyły się. Już Ci się nie chce zanurzać zębów w soczystej, różowej wędlinie, a może zwiędlinie....
-A co pani poleca?
-Niech pan weźmie tę. - Foka wskazuje jakąś zapakowaną w ciasny kondom szynkę w cenie średniej krajowej i podnosi Ci ją do samych oczu by udowodnić, że właśnie przyjechała, wskazując paluchem z odpryśniętym lakierem na paznokciu, że data ważności kończy się dopiero za pół roku.
To jakiś żart? Chwyt marketingowy? A może faktycznie nacierała pieczołowicie kawał dupy świni wędzony kiedyś tam gdzieś tam, by dziś wyglądał jak świeżo przygotowany do zanurzenia w nim zębów konsumentów. Może faktycznie nurza się co noc to mięsiwo w solance, by rześkie poranki przywitać z nowym różem pod ladą sklepową.
-Wie pani co, wezmę pomidory i sałatę. Odchodzę do kasy.

1 września 2011

25. Dvacátýpátého. Ich maleńki świat.

Całkiem niedawno odnowioną nawierzchnię asfaltową przecinają delikatnie wzdłuż metalowe pasy torów tramwajowych. Gdyby nie świadomość, że to niemożliwe, dałbym wiarę, że gdzieś pod koniec ulicy zlewają się w jeden tor.
Co jakiś czas przejeżdża nimi tramwaj turkocząc głośno ale przyjemnie. Spod kół wydobywa się delikatny szum i skrzypienie tarcia metalu o metal.
Nad torami zwisają wysoko metalowe żurawie lamp ulicznych, zakończone pomarańczową, jasno świecącą łezką. Ich światła rozproszone po całej ulicy wieczorami dają uczucie przytulności ulicy.
Tuż pod lampami rozpościera się zielony świat konarów robinii akacjowych. Zaglądają one w niektóre okna, nie przycinane miesiącami obdrapują delikatnie poszarzałe tynki kamienic wieńczących brzegi ulicy, na której nieustannie toczy się życie w wydaniu, którego nie można się spodziewać.
Na przystankach tramwajowych po obu stronach ulicy tłoczą się nieustannie małe grupki ludzi oczekujących na przyjazd metalowego składu. Czekają na pieszczotliwe skrzypienie i piski kół wagonów i piszczenie sygnalizatorów przy zamykaniu drzwi. Zawiezie ich gdzieś do innego świata, daleko od tej ulicy i przyjemnie dziwnego zgiełku jaki na niej panuje.
Między pasażerami rozproszonymi na chodniku przemykają postaci. Facet z głową w procentach i gitarą w futerale przewieszoną przez ramię sunie między krawężnikami próbując wejść na jeden z nich i dostać się na połacie chodnika by móc bezpiecznie dotrzeć do celu. Być może w domu czekają na niego spragnione muzyki dzieci, a być może tej nocy zagra do Księżyca o ile w ogóle trafi w jakąkolwiek strunę.
Pod jedną z Robinii akacjowych zatrzymała się jakiś czas wcześniej ciemna furgonetka. Wokół niej krząta się 3-4 mężczyzn ubranych w robocze spodnie i bluzy. Co rusz jakaś osoba podchodzi do nich i prosi o otworzenie tylnych drzwi samochodu, skąd wyciągają fragmenty mebli. Szuflady, półki, drzwiczki. Przypomina to trochę garażową wyprzedaż, ale jest na tyle fascynujące w swej oprawie, że trudno oderwać od tego wzrok. Nagle zza furgona wyłaniają się (być może) matka z córką. Obie niosą w rękach po szufladzie. Białe fronty rzucają się w oczy z daleka mimo późnej pory i panującego już mroku. Wyglądają jakby niosły ze sobą walizki napakowane niezidentyfikowaną zawartością. Jakby wybierały się w podróż do krainy komód i szaf. Może właśnie takich szuflad im brakowało do kolekcji szufladowej. Zatrzymują się na przystanku koło mnie.
Dopiero wtedy zauważam, że pod słupem z rozkładem jazdy na czarnej walizce w białe kwiaty siedzi dziewczyna. Ubrana w zwiewną ciemną sukienkę również w białe kwiaty wygląda jakby stanowiła jedno ciało z walizką na której siedzi. Może też kupiła coś w ciemnej furgonetce. A może właśnie się przeprowadza lub wyjeżdża. W jej uszach zagościły ciemne maleńkie słuchawki, z których dobiegała delikatna nuta, ledwo słyszalna, piskliwa trochę. Tuż obok przemknęła kobieta w czarnym swetrze. Blada twarz wskazywała na brak specjalnie częstego kontaktu ze słońcem, a podkrążone oczy brak snu. Być może bił ja małżonek lub konkubent - instytucja nader częsta w owych okolicach. A może zwyczajnie była pijaczką. Procenty ulatniały się z każdym jej krokiem i trudno oszacować czy to perfumy wzmacniane alkoholem czy alkohol maskowany perfumami.
Od horyzontu gdzie cztery tory zbiegały się w jeden zbliżały się trzy różnej wielkości sylwetki. Jedna wysoka i sucha, niejaki szkieletor ze smukła długa twarzą. Już z daleka widać było koszulkę polo wiszącą na kościach jak na wieszaku i spodenki tak krótkie, że odległość ich końca do kolan była prawie taka jak kolan do kostek na których zaczynały się sportowe buty na piankowej podeszwie. Facet, chłopak, drech jakiś. Tuż obok niego szedł niższy, pucułowaty w długich spodniach i bluzie z kapturem. Dopiero z bliska widać było, że spodnie są ortalionowe a bluza ma kolor bordo i ogromny nadruk na piersi w kształcie okręgu z jakimiś pstrokatymi szlaczkami. Trzeci był z nich wszystkich najbardziej intratny i ułożony. Mimo dresowych spodni i bluzy z kapturem wyglądał na takiego, który nie szczędzi na dbanie o siebie. Musiał mieć jednak na koncie jakieś porachunki lub wypadek, bo przez połowę jego lewej strony głowy przedzierała się przez włosy szrama blizny po rozciętej kiedyś skórze.
W przeciwnym do nich kierunku zza moich pleców wyłoniła się kolejno cała rodzina. Matka niosła w rękach materac do łóżka, (zapewne) córka 3 puchowe poduszki, (pewnie) syn rulon kołdry w niebieskie kwiaty, a tuż za nim sunęło dwóch mężczyzn (ojciec i szwagier - kolejna ważna i częsta instytucja w tych okolicach) niosących po dwie na łebka ściany łóżka piętrowego. Jasne drewno stukało rytmicznie o siebie z każdym ich krokiem, roznosząc głuchy stukot pomiędzy kamienicami.
W ogromnym krzaku tuż za przystankiem jakiś totalnie pijany mężczyzna próbował zmierzyć się ze swoją fizjologią i grawitacją, ale skutecznie powstrzymywał go od walki zwyczajny suwak w rozporku. Na nieszczęście moje i współpasażerów, bo facet nie przejmując się tym faktem, rozluźnił mięśnie wbrew rozsądkowi tuż przed tramwajem, który właśnie przyjechał na przystanek. Zapach uryny towarzyszył nam jeszcze przez jakiś czas w drodze, kiedy uciekaliśmy wszyscy z tego tajemniczego świata ulicy Stalowej.