17 grudnia 2011

91. Dziewięćdziesiąty pierwszy. Trudne powroty.

-O tak! Powroty są zawsze trudne panie doktorze - Hanka westchnęła rozciągnięta na czerwonej, skórzanej kozetce ustawionej w mrocznym gabinecie swojego terapeuty. Przytłumione delikatne światło rzucało blask na soczysto-zieloną ścianę pomalowaną na pierwszy rzut oka niechlujnie, zupełnie jakby malarz odwalał fuszerę po spożyciu całej flachy. Ale efekt mazanych pasów, raz ciemniejszych, raz jaśniejszych był zamierzony. Kiedyś Hanka nawet dociekała sensu tej tragedii malarskiej - to jest imitacja zielonej łąki, na której trawa nie jest nigdy jednolicie zielona, a mimo to uspokaja swoją głębią koloru - wyjaśnił jej wtedy terapeuta.

-Dlaczego uważasz, że powroty są trudne? - facet siedzący w wezgłowiu kozetki dopytywał Hankę jakby był realnie zainteresowany tym co powie. Był, bo Hanka jako jedna z jego nielicznych pacjentek - a praktykę terapeuty prowadził od niedawna - dostarczała mu nie tylko materiału do pracy opowiadając o swoich problemach, ale przede wszystkim poważnej dawki humoru. Nie miała nic przeciwko, jeśli zaśmiał się z tego co mu mówi - było jej nawet wygodniej opowiadać, bo wiedziała, że nie siedzi przed nią słup soli.
Podobał jej się. Dostała jego numer od koleżanki ze studiów - podobno razem studiowali, choć Hanka szczerze wątpiła w prawdziwość tego studiowania i łatwiej jej było przyjąć wersję, że uskuteczniali łozkową ekwilibrystykę.
Sama miała na niego nie raz ochotę. Przychodziła do niego zawsze odstawiona jak na randkę, bo w głębi duszy wierzyła, że może któregoś dnia terapia będzie miała charakter bardziej dosadny niż samo gadanie. Ale niestety pan doktor, mimo swojej ogromnej wyrozumiałości i otwartości, przestrzegał zasad etyki pracy i o seksie mowy nie było. Chyba, że po sesji terapeutycznej.

-No wiesz, powroty zawsze wiążą się moim zdaniem z elementem pogodzenia się z popełnionymi błędami i uświadomieniem sobie, że dobrze nie było, ale może być lepiej. Pod warunkiem oczywiście, że pamięta się co było nie tak - puściła wodze fantazji rozciągając się jak kocica.
-To ciekawe. Co masz na myśli?
-Ostatni wypad z moją siostrą.
-Byłyście na imprezie?
-W oficjalnej wersji tak.
-A nieoficjalnej? - zainteresował się terapeuta.
-Pewnie byłyśmy, ale pamiętam szczątkowe momenty - zaśmiała się - generalnie pamiętam fioletowe i czerwone światła przy barze w "BuffloClub" i później kilka scenek. To było trudne. To był ogromny wysiłek z mojej strony, żeby sobie to przypomnieć - wyjaśniła.
-Czy ta impreza miała za zadanie Cię rozerwać?
-W pewnym sensie. Ale na pewno nie rozerwała Dawida i jego męża. Obudziłam ich - skruszona zawiesila głos.
-To znaczy - drążył temat - oni nie byli z wami na imprezie?
-Nie. Marta wyciągnęła mnie na balety. Był ładny wieczór, ciepły jak na jesień - zaczęła opowiadać - kurcze no wiesz, piątek i te sprawy, ja styrana po całym tygodniu, Karol na wyjeździe w Belgii, dzieciaki u babci a ja sama w chacie, więc poszłam. No ale wróciłam inną trasą, bo było mi bliżej.

Coś mu się śniło, bo kręcił się niemiłosiernie po całym łóżku jęcząc coś pod nosem. Jedynym ratunkiem, by zostać strąconym kopniakiem w przepaść za łóżkiem było przytulenie go i powolne uspokojenie. Tak tez zrobiłem.
-To tylko sen kochanie - wtuliłem się w Dawida od tyłu i szepnąłem do ucha. Uspokoił się, mruknął i zasnął na nowo.
Zza okna niósł się delikatny szum ulicy. Padał deszcz, który powodował, że każdy przejeżdżający samochód szumiał bardziej niż na sucho. Podłogę sypialni oświetlało delikatne światło lampek "antypotykaczek".

-Pan się tu zatrzyma - wycedziła przez zęby do taksiarza. Wręczyła mu plik banknotów i wysiadła z taksówki.
-Oho! Ziemia zmienia bieguny - pomyślała i runęła jak długa na chodnik. Usiadła.
-Za dużo proszę pani - taksiarz wysiadł za nią z plikiem pieniędzy.
-Taaaa, taaaa jach zię szłowiech napijeee to jusz wtdy  wieee, sze za duszo.... - wyjaśniła siedząc na krawężniku.
-Za dużo mi pani dała. Proszę iść do domu.

Siedziała chwilę moknąc. Jej jeansowe spodnie chłonęły wilgoć z zimnego chodnika zmieniając się powoli w mokre wspomnienie o wygodnych spodniach.
Wstała.
Do drzwi od klatki, w której czekało na nią zbawienne mieszkanie jej przyjaciół dzieliło ją kilka metrów, które pokonała nieznanym sobie sposobem utrzymywania pionu z użyciem wszelkiego rodzaju środków pomocy doraźnej - słupa, drzewa, ręki prawej lub lewej. Stała na nogach utrzymując stały kąt pomiędzy udami - był zdecydowanie rozwarty. Gdyby mogła, palcami stóp zrolowałaby chodnik oby tylko dodatkowo utrzymać pion. Wiatr wiał zdecydowanie za mocno.
Miała przed oczami czarny kwadrat tajemniczo wciśnięty w ścianę bloku. Mrugał na nim zbyt zielony jak na ta porę dnia kursor a podświetlane na zielono cyferki otoczone okrągłymi dziurkami dla lepszego trafienia w nie, kusiły - Dotknij też mnie!
Podjęła próbę - 2.... chwila zastanowienia - 2... i omylnie 3. Ciach. Ni chu chu. Jeszcze raz.

Z błogiego snu wyrwał mnie przeraźliwy dzwonek telefonu.
-Jesu! - syknąłem odskoczywszy od ciepłego ciała, które obejmowałem - dlaczego ja nie wyłączyłem telefonu - szybka myśl przeleciała mi przez głowę.
-Halo?
-Szy muchbyśśś mi ofoszyś dźwi? Nieee mokę sobie daś radfy...
-Hanka? Czekaj już schodzę - zaskoczony zwlokłem się z łóżka. Znała przecież kod do naszego mieszkania, dlaczego nie weszła po prostu - pomyślałem.

Złapałem za klamkę i pchnąłem drzwi od klatki. Na zewnątrz pustka.
-Hanka - wyjrzałem za drzwi - jesteś tu?
-Tiaa, nie mogłam sobie dać rady z domofonem, no zobacz - wyciągnęła w moją stronę rękę. Trzymała w niej telefon wyświetlaczem oślepiając mnie - zobacz nie działa.
-Hanka, kochanie to jest telefon a nie domofon - wyjaśniłem łapiąc ja by nie wywinęła orła. Trzymała się cudem na nogach.
-Boszszs faktycznie - zamyśliła się - to w takim razie z kim gadałam przez domofon? - spojrzała na mnie pytająco oczekując, że uchylę jej rąbka tajemnicy.
Spojrzałem na domofon. Migał na nim numer naszych sąsiadów - kurde no to stara będzie piłować mordę jutro - pomyślałem szybko mając na uwadze sąsiadkę - wiekową staruszkę.
-Nie wiem kochanie z kim rozmawiałaś prze domofon ale w telefonie wykręciłaś numer chyba do samego pana boga - uśmiechnąłem się patrząc na wyświetlacz komórki - ciąg matematyczny powtarzających się cyferek świadczył o wielokrotnych próbach zadzwonienia do naszego mieszkania, do Marty i do Dawida. Ale jakim cudem do cholery udało się jej zadzwonić na moją komórkę - myśl była tak błyskotliwa, że prawie niemożliwe stało się to w jednej chwili.
-Chodź dziecko na górę. Skułaś się jak szpadel - wprowadziłem Hankę do mieszkania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz