-Dzień dobry. Kancelaria Krzemski-Kujawiak. Słucham? - miły głos sekretarki powitał ją w słuchawce.
-Dzień dobry. Czy zastałam może pana Adama?
-Przykro mi ale pan Adam jest nieobecny dziś w pracy. Czy mogłabym w czymś pomóc? Może chciałaby pani skontaktować się z innym naszym radcą?
-Nie, dziękuję. Jestem matką pana Adama. Proszę mi powiedzieć czy nie zostawił może państwu żadnej wiadomości? Nie mogę się do niego dodzwonić.
-Matką? Ojej tak mi przykro, ale niestety nie mamy od niego żadnej wiadomości - głos sekretarki wyraźnie zmienił ton na zimny, przejęty. Złamała się w końcu i chlipnęła.
-Nie rozumiem - kobieta niepewnie wycedziła słowa - czy coś się stało? Halo? Nie mogę się skontaktować z Adamem! Halo!!
Ale po drugiej stronie już nikogo nie było. Głucha cisza opanowała łącze zasysając zdyszane słowa matki w niezmierzoną przestrzeń łączy telefonicznych. W bezkresność.
-Mamy dwa podobne przypadki - młodszy aspirant zwrócił się do śledczego - w sensie, że obie ofiary wyglądały dość groteskowo kiedy je znaleziono. Choć musi pan przyznać panie komisarzu, że trudno oczekiwać pięknych zwłok po upadku z takiej wysokości wprost na kamienie - uśmiechnął się szyderczo pod nosem patrząc na śledczego.
-Ty się Paryski nie śmiej. Mamy tu poważny problem. Ładuj dupę w samochód, bo jedziemy obejrzeć oba ciała - zaordynował komisarz ściągając z wieszaka swój szary stereotypowy płaszcz.
Miał siwe przerzedzone mocno włosy mimo, że wiekiem ledwo sięgał czterdziestki, ale stres w pracy i problemy rodzinne dawały mu się we znaki tak bardzo, że rwanie włosów z głowy w obliczu nawarstwiających się problemów było niczym w porównaniu z kilkoma próbami samobójczymi jego żony.
Nie dawał po sobie poznać, że jakieś koszmary życia drążą jego relacje rodzinne. Był twardym facetem o surowym charakterze i ostrych rysach. Zwali go czasem "kawał dziada", bo usposobienie miewał iście dziadowskie. Zawsze stawiał na swoim a przeciwników miażdżył spokojem i rozmową na najwyższym możliwym poziomie inteligencji. Nie brakowało mu jej.
W młodości nie przypuszczał, że zostanie kiedykolwiek policjantem ba, śledczym zajmującym się najbardziej dziwnymi i skomplikowanymi sprawami w tym kraju. A słali go do wszystkiego co tylko wydawało się dziwne, niespójne logicznie i przerażające w logice sprawcy. Specjalizował się w tym. Uwielbiał wnikać w umysły morderców i popaprańców, którzy zajmowali najwyższe miejsca w kartotekach policyjnych nie tylko w kraju, ale i zagranicą. Analizował dogłębnie każde zachowanie i powód, dla którego każdy z tych wszystkich zwyrodnialców, których spotkał przez prawie dwadzieścia lat swojej pracy, dopuszczał się zbrodni jaką popełnił.
Marzył kiedyś o karierze muzyka. Grał jako dzieciak na saksofonie i puzonie. Puzonistą był jego ojciec, którego przypadkiem zastrzelono w czasie potyczek mafijnych w jednej z dzielnic na przedmieściach. Miał wtedy trzynaście lat i był pełen energii i nadziei, że ojciec poprowadzi go ścieżką muzyczną ku wielkiej karierze. Ale nadzieje trafiła kula kaliber dziewięć milimetrów i to był jego punkt zwrotny.
Saksofon kupił sam jako zadość uczynienie śmierci ojca, ku jego chwale i czci. Za pieniądze, które składał latami i za te które dostał od matki na osiemnaste urodziny.
Pamiętał ten dzień doskonale. Obudził się wtedy wyjątkowo wcześnie. To był piątek, słoneczny kwietniowy dzień, było ciepło, wyjątkowo ciepło szczególnie, że do końca marca leżał śnieg i nie zapowiadało się na wczesne przyjście wiosny. Lekcji tego dnia miał niewiele. Już wczesnym popołudniem wraz z kolegami przybiegli do jego domu by zorganizować na szybko urodzinowe przyjęcie inne niż wszystkie te, które były organizowane przez jego znajomych z klasy. Miało być ścisłe grono znajomych, matka, brat i muzyka, którą wraz z przyjaciółmi pielęgnował w każdy weekend i wieczór, kiedy tylko była okazja.
Matka przywitała ich w drzwiach. Była uśmiechnięta jak mało kiedy - taki los samotnej wdowy z dwójką dorastających chłopców na głowie i długami w bankach tak wielkimi, że sprzedanie całego majątku nie pokryłoby nawet dna na którym się znaleźli. Trzymała to w tajemnicy przed chłopcami ale on doskonale wiedział, że od śmierci ojca zbliżali się z prędkością światła do przepaści finansowej. Nigdy nie prosił od matki żadnych pieniędzy. Każdą sumę jaką udało mu się zarobić dzielił na trzy - dla matki, dla brata i dla siebie. A starał się dorabiać gdzie się tylko dało. Głównie przygrywając na okolicznościowych imprezach lub dla znajomych jako najęty przez nich muzyk, ale zdarzały się też intratne propozycje i koncerty. Wtedy wpadała znacząca suma.
Matka nigdy nie pytała skąd ma pieniądze wierzyła i w duchu wiedziała, że są zarobione uczciwą pracą. Od pewnej kłótni nie oponowała przed przyjęciem od niego małych sum jakie jej wręczał. Kiedyś zaprotestowała twierdząc, że nie musi jej oddawać zarobionych na siebie pieniędzy. Obraził się, nakrzyczał na nią i rozpłakał. Powiedział jej wtedy, że nie może jej nie pomagać, bo sama nie da sobie rady. Miała przecież zbyt niskie zarobki w sklepie, do którego chodziła co dzień rano i wracała późnym popołudniem, by związać koniec z końcem.
Kiedy chłopcy wbiegli do domu, złapała go za rękę i przyciągnęła do siebie.
-Mój mały Bartek. No teraz już Bartłomiej - uśmiechnęła się ponownie - życzę Ci, żeby dorosłość była dla Ciebie łaskawa i życzliwa. Marzenia spełnią Ci się na pewno jeśli będziesz dobrym człowiekiem - mówiąc te słowa wcisnęła mu w rękę szarą kopertę z narysowanym odręcznie serduszkiem.
Zmieszał się, ale był zadowolony. Nie czuł wstydu przed kolegami. Wszyscy wiedzieli, że jego matka jest najwspanialszą matką jaką znali. Nie raz mimo wielkiego zmęczenia pozwalała ich paczce przesiadywać u niego w pokoju do późnych godzin nocnych mimo, że rano szli do szkoły. Przynosiła im wtedy ciepłe jeszcze ciasto i herbatę na miłe chwile. Dziękowali bardziej zmieszani niż mogli sobie wyobrazić. Mieli właściwie do niej usposobienie jak do dobrej ciotki, na którą przeważnie można liczyć, która zrozumie ich świat niezależnie od absurdalności sytuacji w jakich się znajdowali lub pomysłów jakie uskuteczniali.
-Dzień dobry pani Klumm - chórkiem przywitali matkę Bartka.
-Dzień dobry chłopcy. No jak mniemam niebawem wszyscy będziecie już pełnoletni - spojrzała im prosto w oczy serdecznie jakby chciała zaraz i im złożyć życzenia na zaś.
-No ja to już za tydzień - Mikołaj odezwał się prędko - dlatego też skoro już pani zaczęła, to w imieniu swoim i mojej mamy chcemy zaprosić panią i oczywiście Ciebie Bartek na piątek wieczór. Mama przygotowała podobno jakąś niespodziankę, ale znając ją to pewnie tort i kawa - zaśmiał się - no a pani później pewnie będzie grać z moimi rodzicami w brydża. Ojciec mówił, że go pani ostatnio ograła - na te słowa roześmiali się wszyscy.
-No muszę powiedzieć, że Twojemu tacie ostatnio karta nie poszła. Oczywiście, że się pojawimy, prawda Bartek?
-Tak. Mamo - zagaił - dziękuję! - wykrzyczał kiedy tylko uchylił na poczekaniu rąbek koperty, z której wyzierała spora sumka pieniędzy - ale... nie mogę przyjąć tego prezentu.
-Bartek, to są pieniądze, które wspólnie z ojcem i Twoją babcią zbieraliśmy na tą okazję. Tata marzył wtedy, że pewnie będzie tego dużo więcej i że może uda się pojechać za to na jakaś rodzinną wycieczkę, ale ostatecznie uzbierałyśmy z babcią po śmierci taty tylko tyle.
-Tylko? Mamo to majątek!
-Nie przesadzaj. Widziałam w zeszłym tygodniu, że w sklepie u Ernesta był nowy towar. Przywieźli saksofony z niklowanymi klapami... - zawiesiła głos widząc, że w oczach Bartka pojawiają się łzy. Chyba szczęścia.
-Staaaaary ale masz farta - Kuba zarumienił się na samą myśl o nowym instrumencie - to będzie ekstra!
Wybiegli z domu.
Niespełna kilka godzin później z pokoju Bartka gdzie siedziała cała jego paczka, matka i brat dobywały sie dźwięki urodzinowego, nowego saksofonu o którym marzył od dawna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz